SZUKAJ W BLOGU

piątek, 23 listopada 2012

Czerwone korale jesienne

Takie jeszcze resztki jesiennego ciepłego słońca sprzed dwóch tygodni. Niestety coraz ciemniej i zimniej się robi :(.



środa, 24 października 2012

Brak mi motywacji?

Chciałabym, żeby różne sprawy układały się w moim życiu inaczej, chciałabym być trochę bardziej być odporna i nie płakać z byle powodu. Chciałabym lepiej panować nad emocjami i nie wpadać tak łatwo w stan poddenerwowania, irytacji i paniki. Bardzo mnie to irytuje, że taka jestem, ale chyba nie pozostaje mi nic innego jak to zaakceptować. Im bardziej bowiem złoszczę się na siebie, tym trudniej o opanowanie. Czuję się zmęczona (jesienna melancholia?), mało mi się chce. Pozwalam więc sobie na odpoczynek i nic-nie-robienie, a potem mam do siebie żal, że czas przecieka mi przez palce. Jakoś nie mogę złapać równowagi.

Radość i energię dają mi nieformalne spotkania z przyjaciółmi. Szkoda, że w życiu trzeba jednak robić coś jeszcze :).

A tu obiecane zdjęcia jabłkowych słoików:

Jabłkowa spiżarnia

Ps. Czy ktoś lubi pić miętę słodzoną miodem? Ostatnio mi przyszedł do głowy taki pomysł i piję namiętnie :).

sobota, 20 października 2012

sobotnio, leniwie, jesiennie i ciepło

Wróciła ciepła jesień :). Pisałam już, że nie lubię wstawać późno w soboty. W ogóle nie lubię wstawać późno, mam potem zawsze poczucie zmarnowanego czasu. Czasem jednak trzeba — chyba — skoro organizm sam się tego domaga... Spałam dziś prawie do południa. Jak wstałam za oknem było słonecznie i ciepło. Wsiadłam na rower i odebrałam pocztę, po drodze zrobiłam część lżejszych sprawunków. Już wiem co chcę na prezent przed następnym sezonem rowerowym :) — marzy mi się kosz na rower, o  taki na przykład.

W moim domu królują jabłka.


Wpadam coraz bardziej w wir uczelniany, a czas w domu pochłaniają mi zebrane w ubiegły weekend jabłka. Wydaje mi się, że ich nie ubywa. Każde gotowanie jabłek do słoików kończy się wielkim lepieniem całej kuchni i mnie samej :).

Gotowanie musu :)

A tak prezentuje się krwawo okupiona dzika róża w mojej kuchni:


A niebawem może wreszcie uda mi się uwiecznić pełne słoiki :)

niedziela, 14 października 2012

jesienny weekend

Weekend minął mi jak z bicza strzelił i jesiennie.

Poranki długie, ponure, zimne i mgliste tak bardzo, że z trudem wychodziłam z łóżka. W zasadzie jestem rannym ptaszkiem, ale takim co to raczej ze słońcem wstaje. Jak słońce zaczyna wschodzić później to i ja budzę się późno…

Sobotę zaczęłam więc późno jak na mnie. Lekko zła na samą siebie za to spanie wciągałam czym prędzej ubrania mrucząc pod nosem, że na pewno już kolejki w sklepach, że trzeba jednak było nastawić budzik. Nie lubię marnować soboty tkwiąc w sklepowych ogonkach i staram się zrobić zakupy zanim większość mieszkańców mojego miasta wyjdzie z domu. Wyszłam na dwór i ku mojemu zdumieniu na ulicy panowała cisza, było widać jak na dłoni, że większość mieszkańców jeszcze śpi… Ulice i chodniki były praktycznie puste, słońca ni widu ni słychu, a w powietrzu wilgoć przenikająca na wskroś… cieszyłam się z własnej zapobiegliwości w postaci nakrycia głowy i rękawiczek. Jednocześnie jakoś bardzo wyraźnie do mnie dotarło, że zima już wcale nie tak daleko.

Stąd decyzja wyciągnięcia z piwnicy pudeł z jesiennymi i zimowymi ubraniami. Przedpołudnie sobotnie spędziłam więc nie tylko na cotygodniowych porządkach, ale też wypakowywaniu ciepłych ciuchów i chowaniu letnich. Na obiad byliśmy u Rodziców, a po oczywiście obowiązkowy spacer po lesie. Jako dziecko miałam moment buntu przeciwko spacerom — wydawały mi się głupie, bo przecież nic się nie robi tylko idzie. Dziś każdą wolną chwilę najchętniej właśnie tak bym spędzała, idąc przed siebie, przyglądając się przyrodzie, wyszukując „cudów” i tego co może posłużyć za dekorację. Dziś na przykład przywlokłam gałąź polnej róży z czerwonymi owockami — okupiona ranami kłutymi (kolce!) pięknie teraz zdobi moją kuchnię.

Popołudnie niedzielne spędziliśmy zbierając jabłka u siostry mojego Taty. Od jutra trzeba będzie się wziąć za robienie musu do słoików i właściwie to nie mogę się już doczekać… kucharzenia, zapachu wypełniającego kuchnię. Może ktoś poszedłby za mnie do pracy, a ja zostanę tu przy tych jabłkach :)?!

Ciemno i cicho już, z radia sączy się muzyka, a ja jestem szczęśliwa dzięki chwilom zatrzymania, przyrodzie, która taka piękna, ludziom spotykanym każdego dnia, wbrew trudnościom i mimo wszystko. Czasem chciałabym, żeby czekanie bolało mniej, a czasem sobie myślę, że gdyby nie bolało to może nie umiałabym być tak szczęśliwa.

Dobrych snów a jutro dobrego i pięknego dnia!

sobota, 13 października 2012

Jesiennie

Nazbierało mi się trochę zdjęć jesiennych... jedne z końcówki sierpnia, inna całkiem świeże. Miałam jakiś czas temu w głowie gotowy post, ale czasu było brak. Usiadłam dziś i ani słowa sobie przypomnieć nie mogę, weny do napisania czegoś całkiem od nowa też brak. Niech zdjęcia mówią same za siebie.

Jesień w lesie


Jesień w stronę Wisły :)

Na koniec akcent jesienny w naszym domu, jeden z kilku, ale wyjątkowy. Bukiet przywieziony z lasu w okolicach, gdzie mieszkają moi Rodzice stoi u nas już kilka tygodni i nieustannie cieszy oko. Ostatni tydzień sporo byłam w domu. W związku z solidnym przeziębieniem i katarem wychodzenie ograniczałam do minimum. Moje łączenie pracy z doktoratem zajmuje masę czasu (średnio raz na dwa miesiące dopada mnie humor pod tytułem „dalej tak nie pociągnę, rzucam albo jedno albo drugie”), ale daje też pewną elastyczność. Dzięki temu np. kurując moje przeziębienie wtorek spędziłam w domu i ku mojemu zaskoczeniu, i radości niepomiernej nagle koło południa (wtedy słońce najmocniej wpada nam do mieszkania) wrzos nagrzany przez szybę okienną zaczął napełniać mieszkanie swoim zapachem... Cudownie! Choć wygląda już coraz smutniej to ciągle żal mi ten bukiet wyrzucić właśnie ze względu na ten zapach. Piękny doniczkowy wrzos, który dostaliśmy w prezencie pod względem zapachu nie umywa się do tego leśnego...

Jesienny akcent w naszym domu

czwartek, 11 października 2012

seler naciowy

... lubię na surowo i gotowany (tak Dorotko, gotowany odkąd jadłam u Was w zupie:). Dodaję go do wywaru na zupę — jest łagodniejszy w smaku niż korzeń selera a mimo to wzbogaca wywar. W smaku na surowo jest gorzkawy i ta gorycz mi odpowiada. Stosuję go jako przegryzkę, kiedy nie jestem głodna, ale coś bym pochrupała.



Myję go i przecinam łodygi w poprzek na pół (tworzą wtedy 10-cio centymetrowe zielone paluszki). Do takiego surowego przegryzania wybieram raczej łodygi cieńsze, bo przeważnie mniej w nich twardych włókien. Niestety nie jest to regułą i właściwie zanim się nie spróbuje to nie ma jak tego w sklepie sprawdzić, bo przeważnie seler jest zafoliowany :(. Taki umyty nadaje się już do chrupania. Jeśli jednak mam troszkę czasu, albo chcę go podać jako przekąskę na przyjęciu, to robię do niego jakiś dip.

Najczęściej jest to pomidorowy twarożek. Proporcji nie podaję, bo najlepiej dobrać je do swoich upodobań.

SKŁADNIKI
  • biały ser (może być klinek, ale sprawdzi się też np. bieluch, tylko tedy nie potrzeba już jogurtu)
  • jogurt
  • koncentrat pomidorowy
  • pieprz świeżo mielony
  • sól
  • sproszkowana papryka ostra i słodka 
 
  
Przed i po wymieszaniu

WYKONANIE
Biały ser ugniatam z jogurtem. Dodaję pozostałe składniki, mieszam, próbuję aż uzyskam smak, który mi odpowiada. A podać to z selerem naciowym i zajadać można tak:


Smacznego!!!

środa, 12 września 2012

...wracając do tonu pożegnalnego:)

Ostatnio było o inauguracji piekarnika, to teraz żeby trochę namieszać w chronologii będzie o pożegnaniu... również piekarnika i poprzedniego mieszkania.

Mimo pewnego szaleństwa i gonitwy z czasem, mając już sporą część rzeczy spakowanych w kartonach (tytułem wyjaśnienia: kuchnię pakowałam właściwie na samym końcu, bo przecież wszystko mi potrzebne ;p do ostatniej chwili, inaczej nie będziemy mogli normalnie zjeść), ale też z pewnym przekonaniem, że pomysł głupi nie jest, w przede dniach ostatecznej wyprowadzki odważyłam się na kulinarny eksperyment. Od dawna już mnie korciło, żeby zrobić quiche. Miałam dodatkową motywację mojej Matki Chrzestnej, która robi je już z głowy (żadnych przepisów nie używa) i z tego co akurat ma pod ręką, że to świetna rzecz, bo można upiec więcej i wsadzić do lodówki, zamrażalnika a potem tylko wyjmujesz, kroisz, odgrzewasz i obiad czy kolacja gotowe. Pomyślałam więc, że super! Upiekę i parę dni będzie spokój z gotowaniem w tym bałaganie przeprowadzkowym (hm... nie policzyłam gości pomagających przy przeprowadzce, więc zszedł trochę szybciej niż przypuszczałam, ale i tak warto było :). Zwłaszcza, że zaskoczenie i entuzjazm gości bezcenny :). 

Na marginesie: chyba pisałam już, że gotowanie dla samej siebie to w moim przypadku nie duża przyjemność, lubię gotować dla innych!

Wracając do tematu quiche. Po raz pierwszy zetknęłam się z nim w książce Tessy Capponi-Borawskiej „Kuchnia pachnąca bazylią” (polecam gorąco — książka wspomnieniowa przepleciona przepisami). Ponieważ właścicielem książki jest moja Mama to wpisałam w  internet i zaraz mi sporo stron wyskoczyło :). Tylko nie było quiche ze szpinakiem — a tak je sobie wymarzyłam, bo akurat piękny szpinak był u mojego ulubionego sprzedawcy :). Więc w wyszukiwarkę wpisałam hasło "tarta szpinakowa" i w ten sposób, łącząc przepisy znalezione tutu, powstał quiche ze szpinakiem ale bez łososia. Oto i on w całej (no, właściwie to już naruszonej) swej okazałości:

Mój quiche pierwszy ale z pewnością nie ostatni!

Ps. Wracam do moich poważnych artykułów. Eh... szkoda, że je trzeba pisać zupełnie innym stylem...

wtorek, 11 września 2012

Na szybko - mimo wszystko post nie odgrzewany :)

Na odgrzewane posty mam nadzieję, że jeszcze przyjdzie czas... póki co go brak :). Biegnę, pędzę, lecę ze wszystkim i ciągle z czymś nie jestem na czas.

Trudno. Nie we wszystkim można być doskonałym. Kiedyś by mnie to wpędziło w ciężki stan depresyjny, dziś łapię dystans. Dlatego choć zajęć dużo postanowiłam szybko uwiecznić krótki żywot (już nic nie zostało) pieczonej dyni :). 

Dynia pieczona

Tak, przyznać to muszę, że jesiennie się zrobiło (mam nadzieję, jeszcze parę słów o symptomach jesieni napisać, bo zdjęcia czekają). Razem z jesienią pojawiły się dynie i tu powinien zabrzmieć gromki okrzyk zachwytu: hurra!!!

Czasu mało, każda chwila cenna — więc wybór padł na piekarnik. Dynię pokroiłam w nieduże (mam nadzieję, że widać na zdjęciu) kawałki razem ze skórką. Przyprawiłam: imbirem, słodką i ostrą papryką oraz tymiankiem. Polałam oliwą i wstawiłam do piekarnika (200C, ok 30 min). Podałam tak jak się upiekło, tzn. ze skórką. Można ją jednak spokojnie po upieczeniu obrać ze skórki, pokroić w kawałki, użyć do sałatki, albo zmiksować na pure... co kto lubi i co mu fantazja podpowie! Wiem, że niektórzy zupę dyniową robią właśnie z upieczonej wcześniej dyni.

Uwagi mam trzy:
1. Lepiej by wyszło gdybym nie zapomniała o soli, ale jednocześnie ładowałam pralkę, zbierałam poprzednie pranie i z doskoku ogarniałam swoją skrzynkę mailową (zdecydowanie za dużo na raz).
2. Piekłam sprawdzając widelcem czy miękka, więc dokładnie czasu nie znam, ale pewnie byłoby krócej gdybym włożyła ją do nagrzanego pieca.
3. Sos, który powstaje na dnie (nie jest go dużo, ale zawsze) pysznie smakuje wygarniany chlebem. Tak czy owak było pyszne o czym świadczy fakt zniknięcia!

Ps. W niedzielę jadłam u mamy pure z dyni z kozieradką... zachorowałam :), muszę ją kupić! Przy czym kozieradka sama w sobie tak wyraźna, że nie wiem czy coś oprócz soli i pieprzu bym jeszcze dodawała. Chyba nie.
Ps.2 To była inauguracja piekarnika!

czwartek, 6 września 2012

wyścig z czasem

Ostatnie tygodnie to był dla nas wyścig z czasem. Front robót w nowym mieszkaniu, nieuchronny termin przeprowadzki plus codzienne i mniej codzienne różne obowiązki powodowały, że czasu było wciąż za mało, że jak już nie trzeba było czegoś robić to po prostu fru pod prysznic i do łóżka... no może nie zawsze ;), ale przeważnie.

Chwile i obrazy, które mimo pośpiechu chciałam zatrzymać, są w większości w mojej głowie :). Ale nie byłabym sobą, gdybym nawet w tym pędzie nie zrobiła kilku szybkich fotografii (jakość fatalna, ale co tam) i nie znalazła czasu na gotowanie, choć w ostatnich dniach przed przeprowadzką to już nawet parówki zagościły na naszym stole (czyli akt kompletnej desperacji — poczułam się jak za dobrych studenckich czasów sesji ;p).

Trudno połączyć te kilka fotografii, które udało się pstryknąć, w jeden wpis... więc na razie będzie (mam taką nadzieję, że się uda zrealizować, bo ciągle jeszcze wiele kartonów do rozpakowania i porządków do zrobienia) kilka postów „odgrzewanych”.

Ponieważ poprzedni wpis tworzyłam jeszcze w mieszkaniu wynajmowanym, to zacznę od pożegnania tamtego miejsca. Mam z niego dużo dobrych wspomnień, choć mieszkałam tam rok (równiutko) i czas nie był to łatwy, wiele łez popłynęło, sporo ciężkich chwil, momenty bezradności w chorobie, ale też czas uczenia się NADZIEI. Poza tym mieszkanie, choć w dużym mieście, położone było w zielonej okolicy, a życie umilały przecież kwitnące i pachnące drzewa (o czym było tu, tutu). Żal było opuszczać to miejsce. Ale jakoś tak, może na pożegnanie, tuż przed wyprowadzką, był u nas pewien gość. Nietypowy. Przyznam nawet, że trochę mnie onieśmielił, był bowiem tak dużych rozmiarów...


Tak, to była ćma :), motyl nocny, ale nigdy, przenigdy tak dużego i tak pięknego nie widziałam. Rozpiętość skrzydeł złożonych to było jakieś 4 cm! A ten czerwony kolor z deseniem na skrzydłach — arcydzieło!

niedziela, 19 sierpnia 2012

różami usłane...

Moje życie raczej różami usłane nie jest, ale narzekać nie będę, nie chcę, nie lubię. W sumie lubię takie jakie jest, bo przecież jest moje i dane w sposób cudowny! Czasami chciałoby się, żeby różne rzeczy były inaczej, ale mimo wszystko życie jest piękne...

Życie piękne niczym róża :)

A róże tak bardzo potrafią o tym przypomnieć! :)

Od wielu już lat od czasu do czasu wybieramy się z Babcią do Wilanowa. Spacerujemy, podziwiamy i rozmawiamy o roślinach. Wczoraj zachwyciły mnie róże z ogrodu różanego.

Dzielę się tym co u mnie radość wywołało:

Usłane różami

czwartek, 9 sierpnia 2012

w piątek ważny dzień

Znowu czekanie. Trudne. Pełne obaw i nadziei zarazem.

Trochę zostałam w tym czekaniu zostawiona sama i to jeszcze trudniejsze. Czasem się zastanawiam jak to jest, że często w momentach najtrudniejszych nie można mieć blisko tych, którzy są dla nas oparciem. Wiem, że są blisko sercem, ale to zdaje się nie wystarczać. Pytam dlaczego, a odpowiedź znam zanim głośno postawię pytanie. Brzmi mniej więcej tak: bo wiem, że dasz radę, jesteś moim umiłowanym dzieckiem i jestem przy Tobie, i ty to wiesz, wiec dasz radę. Sytuacja nie boli mniej, ale można się uśmiechnąć — bo zawsze jest obok mnie Ten, który kocha.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Szpinak i nie tylko

Ostatni czas bardzo jest dla mnie intensywny. Raz, że moje oczekiwanie nabrało tępa — znowu czekanie, jakieś doczekanie, radość doczekania i perspektywa dalszego czekania. A całe to czekanie przeplecione cierpieniami i radościami, niepewnością i nadzieją, bardzo to męczące. Taka huśtawka. Dobrze, że poza tym jest co robić... więc biegam, załatwiam, pracuję a wolnych chwilach pracuję fizycznie przy wykańczaniu naszego mieszkania (i to jest dwa, bo czasu nam zostało coraz mniej, żeby zdążyć). Do wynajmowanego mieszkania docieram wieczorem, zjeść coś, wziąć prysznic i paść na nos do łóżka, żeby rano móc wstać do pracy. Dobrze jest, prace posuwają się na przód, ja wreszcie też lepiej czuję się fizycznie, odkuwam się po tych paskudnych choróbskach, jeszcze tylko przydałoby się przybrać parę kilogramów, żeby nie straszyć ludzi „kościotrupowatością” ;).

Gdzieś pomiędzy jednym a drugim zajęciem odbywa się codzienne gotowanie — z tego nie jestem w stanie zrezygnować :). To jest przyjemność i rodzaj lekarstwa na smutki i troski. Z braku czasu powstają dania wypróbowane i szybkie, najczęściej makaron. Ale... gdzieś podpatrzyłam, trochę zmodyfikowałam i robię taki szpinak:


SKŁADNIKI
  • szpinak
  • czosnek
  • pieprz świeżo mielony
  • oliwa
  • pomidory suszone
  • ziarenka słonecznika wyłuskane
  • ser typu feta (jeśli jest niesłony to używam też soli)

WYKONANIE
Na patelnie wlewam oliwę i podgrzewam, podsmażam rozgnieciony w prasce czosnek (uwaga! nie za długo i nie na ostrym ogniu, bo gorzknieje i robi się twardy). Jak już kuchnię wypełni zapach czosnku, to na patelnię wrzucam umyte liście szpinaku. Nadal na nie dużym ogniu daję liściom jakieś 10 minut, muszą zwiotczeć, ale powinny nadal być zielone. Oddzielnie na suchej patelni prażę ziarenka słonecznika (najmniejszy ogień, i potrząsanie, żeby się równo rumieniły). Jak liście osiągną już miękkość dodaję pokrojony w kostkę lub pokruszony widelcem (tę wersję wybieram, gdy czas mnie goni lub dopada lenistwo;) ser, pieprz i jeszcze chwilę wszystko podgrzewam mieszając, tak żeby ser trochę się rozpuścił i wymieszał z liśćmi. Suszone pomidory wyjmuję z zalewy i drobno siekam. Na talerzu mieszam szpinak i pomidory, posypuję prażonymi ziarenkami.
Może to być samodzielna przekąska, ale dobrze będzie też pasować jako element obiadu czy dodatek do makaronu.

Ps. Zależnie od wieku szpinaku może trwać proces mięknięcia. Starszy szpinak warto wrzucić na chwilę do wrzątku i odcedzić przed smażeniem.

sobota, 14 lipca 2012

sobotnie śniadania

Bardzo lubię późne niespieszne sobotnie śniadania... i wcale to nie musi znaczyć dla mnie późnego wstawania z łóżka :). 

Śniadamy

W ręcz przeciwnie często wstaję raniutko, kawa, szybkie mycie, dres i fruuu... z koszykiem w ręce i płóciennymi torbami biegnę po zakupy, żeby zdążyć przed tłokiem i kolejkami. Wybieram świeże warzywa i owoce na straganach, kupuję pieczywo w piekarni, mięso i wędlinę w sklepie mięsnym, a na koniec supermarket, gdzie zaopatruję się w całą resztę.

Po powrocie zaczynam szykować śniadanie. Lubię ten czas. W tygodniu zwykle śniadania szybkie, ograniczające się czasem tylko do kawy czy musli. W sobotę jest czas i świeże produkty. Śniadanie jemy przy nakrytym stole, nie trzeba się śpieszyć. Pojawiają się pokrojone pomidory, ogórki, rzodkiewka, czasem jajecznica, tosty, naleśniki, biały ser zamieniam w twarożek z..., szykuję pastę jajeczną (wróciła do mnie nagle w wieku już dorosłym, choć jako przedszkolak szczerze jej nienawidziłam) zależnie od kuchennej weny. O tej porze roku szczególnie lubię wykorzystywać dostępne świeże warzywa.

Dziś królował twarożek z rzodkiewkami: rzodkiewka posiekana, biały ser wymieszany z śmietanką (lub gotowy twarożek), sól, pieprz (jeśli ktoś lubi to może być biały). Pasuje do tego również pokrojony w kostkę ogórek. Smacznego!

Twarożek z rzodkiewką czy rzodkiewka z twarożkiem? ;)

niedziela, 8 lipca 2012

Kajmakowe efekty

Moje niewielkanocne mazurki są proste, nieefektowne. Zamawiający stwierdził, że najlepiej smakuje mu kajmak na kruchym cieście bez żadnych dodatków i nawet udekorować nie dał :). Więc są takie sobie w czystej postaci. Jeszcze przed zastygnięciem wyglądały tak:


A że kajmaku trochę zostało to powstały jeszcze kajmakowe wafelki :).

sobota, 7 lipca 2012

doczekanie, czekanie... i kajmak

Doczekałam piątku :)! Wydarzenie piątkowe trudno zamknąć w słowach. Każda próba opisu daje poczucie nieadekwatności słów, słowa wydają się banalne. Może dlatego, że sama jeszcze jestem pod wpływem silnych emocji, nie mogę skupić uwagi i widzę wszystko trochę jak przez mgłę. Czekam, aż opadną, aż wykrystalizują się jakieś myśli, wrażenia, aż zobaczę co przez to wszystko mówi do nas Bóg. Najważniejsze, że przede mną nadzieja na dalsze czekanie :)!

Kajmak. Mazurek kajmakowy. Wielkanoc. Taki jest mój ciąg skojarzeń. Od zawsze w domu rodzinnym na Wielkanoc był mazurek kajmakowy. To był jedyny raz w roku, kiedy najpierw Mama a  potem ja stałyśmy nad garnkiem z cukrem i mlekiem skondensowanym mieszając i czekając aż na małym ogniu gotowany roztwór osiągnie odpowiednią konsystencję, żeby wylać go na kruche blaty.

kruche spody

Złamałam się. Nie potrafię być głucha na mężowe prośby i mimo upałów najpierw uruchomiłam piecyk, żeby upiec spody, a teraz stoję nad garnkiem i tylko w przerwach stukam w klawiaturę. Jednocześnie pod nosem nucę frazę „nigdy więcej”. Rozpuszczam się, płynę, a moje spuchnięte od upałów nogi wołają o litość. Ciekawe jak długo będę powtarzała „nigdy więcej”? Do kolejnego kaprysu mojego kochanego męża ;)? Bo ja nie dość że lubię gotować, to największą frajdę mam jak mogę ugotować coś, na co ktoś ma ochotę, a w szczególności mężowi :).


Gotowanie kajmaku
A jutro będzie zdjęcie efektu końcowego :).

sobota, 30 czerwca 2012

czekanie moje

W tym tygodniu, po przeszło roku (i dwóch bardzo długich godzinach czekania pod drzwiami we wtorek) doczekałam się czegoś ważnego :). Radość ogromna!!!

Generuje to kolejne czekanie do najbliższego piątku... a potem pewnie jeszcze dalej. Jestem pełna radości, nadziei, ale pojawiają się też obawy. Nie mogę skupić się na pracy ani usiedzieć w miejscu, nosi mnie. Jestem podekscytowana i poddenerwowana. Tego drugiego staram się, żeby było jak najmniej, choć to nie łatwe. Zbieram siły na piątek. Muszę być wypoczęta, wyspana i silna... nie, nie muszę, ale chcę i to jest ważne.


Życie sobie płynie, piorę, gotuję, sprzątam, pracuję, doglądam urządzanego mieszkania, ale to wszystko jest jakoś w tle prawdziwej walki. Gdyby nie świadomość tej walki i obecności Boga, tego że troszczy się i nieustannie nam błogosławi, pewnie bym już przestała czekać...

Czekać nie znaczy usiąść i zwiesić głowę. Znaczy mieć nadzieję, żyć tym co jest dane, wykorzystywać każdą chwilę w nadziei na... w ostateczności to i tak czekam na jedno, na ZBAWIENIE :).

Światło nadziei pomaga w czekaniu :)

czwartek, 21 czerwca 2012

Czy ja mieszkam w wielkim mieście?!

Mieszkamy niedaleko od mojej Babci. Czasem więc wieczorami uciekam do niej posiedzieć, pogadać i wrócić pamięcią do czasów liceum i studiów, kiedy u  niej mieszkałam. Lubię słuchać jej opowieści o jej dzieciństwie i młodości przed wojną, o czasach zmagań powojennych i przygodach mojej mamy i jej braci. O wojnie mówi mało, raczej między wierszami, chyba dla tego, że tak dużo było wtedy wokół niej śmierci.

Do Babci idę około siedmiu minut. Jedna duża ulica, a potem przez zielone osiedlowe tereny. Po drodze często mijam licznych spacerowiczów z psami. Dziś, jak wracałam, odurzył mnie zapach — lipy już kwitną! Pachną słodko. A w górze chmary krzyczących jerzyków. Wracałam po woli i  poczułam się tak, jakby czas zatrzymał się w miejscu i nie chciałam tego zmieniać. Piękna chwila zatrzymania, tak zadziwiająca w tym wielkim, tętniącym mieście, gdzie ciągle wszyscy żyją w pośpiechu. Często narzekam na ten pośpiech. Niepotrzebnie, bo okazuje się, że także tu można się zatrzymać, wystarczy mieć oczy, uszy i nos szeroko otwarte :).

Kwiaty lipy wieczorową porą

Dobrej nocy! Niech śnią się nam jerzyki lub słowiki i niech tuli nas wszystkich zapach lip!

poniedziałek, 18 czerwca 2012

cd. nowalijek

Trochę pod wpływem rozmów z pewną przesympatyczną osobą postanowiłam napisać o mojej wersji zupy z botwinki :).


SKŁADNIKI
  • pęczek botwinki
  • cytryna (sok)
  • sól
  • pieprz świeżo mielony
  • masło
  • jajka na twardo
WYKONANIE
Celowo nie podaję proporcji — sama robię na oko i prawdę mówiąc wydaje mi się, że tak jest dobrze. Przecież to nie szkodzi, że za każdym razem zupa jest trochę inna, przynajmniej tak długo jak smakuje :).

Zaczynam od mycia i siekania botwinki — najpierw skrobię korzenie (te małe buraczki), ewentualnie kroję tak żeby potem w zupie nie przeszkadzały, i wrzucam do garnka z wodą, gotuję ok. 20 min. Można oczywiście też dodać starego buraka, marchewkę, selera, pora (do wyłowienia przed dodaniem pokrojonych łodyg i liści). W między czasie siekam drobno łodygi i liście (liście trzeba starannie wypłukać, przejrzeć, psujące się koniecznie wyrzucić). Posiekane dorzucam do garnka i gotuję kolejne 10-15 min. Potem dodaję masła (ok. łyżki), soli, soku z cytryny i pieprzu do smaku. Buraki mają stosunkowo sporo cukru, więc warto dodać sporo soku z cytryny. Taką zupę podaję na ciepło z jajkiem (jedno jako na twardo na osobę pokrojone do talerza, np. w łódki:). Można dodać śmietany, koperku, jak kto lubi.


A w upały zupę można schłodzić i dodać jogurtu (dużo! Fajny, gęsty efekt uzyskuje się dodając jogurtu typu greckiego. Jeśli planujemy robić taki chłodnik, to warto ograniczyć ilość soku z cytryny — duża ilość soku z cytryny może spowodować nieestetyczne „zważenie się” jogurtu, a zupa nie ucierpi, bo będzie zakwaszona jogurtem). Zupa nabiera wtedy niezwykłego amarantowego koloru. Ja dodaję jeszcze koperek, posiekany w paseczki ogórek, czasem rzodkiewkę.

niedziela, 17 czerwca 2012

O planach i rzeczywistości

Sobota zeszła była dokładnie zaplanowana. Raniutko zakupy warzywne, supermarketowe (w tym higieniczne). Potem przygotowanie obiadu tak, żeby jak przyjdzie pora to nie było już trzeba dużo robić. Porządki sobotnie, czyli odkurzanie, mycie podłóg. Pranie. Jazda do mieszkania urządzanego... Wieczorem pieczenie ciasta-nie-ciasta rabarbarowego. Wizyta u Babci... jeszcze po drodze rozwieszenie prania i poprasowanie tego co się nazbierało przez tydzień...
Wszystko do zrobienia! W końcu sobota jest długa...

A tu nagle klops. Na liście do zrobienia odhaczone zakupy jedne i drugie. Jestem sobie w trakcie szykowania obiadu, gdy wtem słyszę bulgot. Oglądam się na kuchenkę, ale przecież jeszcze nic nie nastawiłam... chwila namysłu i galop do łazienki. Przerażenie — bulgocze mi w klozecie, tak jakby się gotowało... po chwili miska wypełnia się wodą po brzegi. Równocześnie zaczyna bulgotać w brodziku i wypływa w nim brudna woda. Myśli biegną z prędkością błyskawicy, kompletne oszołomienie. Przez moment stałam oniemiała, po czym zaczęłam wynosić co się da z łazienki. To trwało sekundę. Łazienka pusta. Woda zaczyna opadać. Uff... 

Biegiem do gospodarza domu, bo przecież TO samo nie przejdzie. Woda się cofnęła, ale lada moment może być gorzej. Gospodarza nie ma. Sobota, pojechał na działkę — mówią sąsiedzi, kiwają głowami z ubolewaniem nad moją sytuacją i idą do swoich spraw. Ok., tak tego nie można zostawić. Tablica na klatce schodowej, tu musi być telefon interwencyjny. Owszem, jest cała masa telefonów do różnych działów administracji i informacja, że administracja czynna od poniedziałku do piątku w godzinach... godzin już nie czytam. Odpowiedni dział oczywiście nie odpowiada. Dziś jest sobota! Przecież nie mogę czekać do poniedziałku. Telefon do właścicielki — nie, nie mam żadnego numeru, na pewno wisi na klatce. Ta... też byłam takiego zdania, ale już nie jestem. 

Internet — tu informacje o dyżurach dla wszystkich sąsiednich osiedli, a dla mojego nie ma... Czy tu nikt nigdy w soboty nie miewa takich problemów?! Dzwonię do dyżurnego sąsiedniego osiedla w nadziei, że może wskaże gdzie powinnam dzwonić. Niestety nie może mi pomóc, nie zna numeru interwencyjnego dla naszego osiedla, a że administracja niby ta sama to nie ma żadnego znaczenia, on przyjmuje zgłoszenia tylko dla rejonu X i reszta go nie interesuje.

Minęło już pół godziny od pierwszego bulgotu, w między czasie bulgotało kolejne dwa, ale ciągle woda podchodzi do krawędzi i opada w krytycznym momencie, uff... ale z każdym kolejnym razem ja coraz bardziej zdenerwowana. Ruszam na wędrówkę po sąsiadach, blok wysoki, dużo mieszkań, KTOŚ COŚ musi wiedzieć, mieć właściwy NUMER. Wiele mieszkań pustych — sobota, ludzie uciekają z miasta na weekend. Starszy pan mówi mi nie kryjąc radości, że u niego wszystko działa i że mogę sobie sodę wsypać, że to działa... a że mieszka trzy piętra nade mną i jeśli będzie używał wody to u mnie ona będzie wylewać...u niego wszystko działa, więc nie ma obawy... zaczynam źle myśleć o ludziach i żegnam pana, u którego wszystko działa.

W końcu ktoś ma numer, dzwonię i drżącym z nadziei głosem tłumaczę w czym kłopot. Sprawdzają: czy moje osiedle ma podpisaną umowę — czekam, czy ktoś może przyjechać — czekam, a skąd to zgłoszenie — przecież mówiłam na początku, przecież Pan sprawdzał czy podpisana umowa, tak ale nie pamiętam dokładnego adresu — podaję, proszę czekać, przyjedziemy do pani — czekam. 

Są po 20 minutach od zakończenia rozmowy, a ja czuję się tak, jakby ktoś wyłączył licznik z bomby zegarowej, do której byłam przywiązana. Sporo jeszcze czasu zajęło usuwanie problemu (nie u mnie, w piwnicy! u mnie był tylko problematyczny efekt problemu;), ale już byłam spokojna.

Plan na sobotę trzeba było zweryfikować, ale byłam w urządzanym mieszkaniu i zrobiłam tam co trzeba. Udało się też upiec (musiałam odreagować) crumble rabarbarowy — pycha!!! Dzięki Elu za linka do przepisu :). A próbowaliśmy go u Babci, gdzie spotkał się z uznaniem i potem jeszcze u znajomych dnia następnego.


Oj, ciężka była ta sobota, ale dobrze się skończyła! :)

wtorek, 12 czerwca 2012

piątkowy szybki obiad, czyli jajecznica po mojemu

Wróciłam wczoraj* do domu dosyć zmachana po pracy. Niby taki dzień luźny, prawie nie było telefonów, większość ludzi na urlopach, więc nasi klienci też. Tyle, że w biurze raptem cztery osoby i pracy przez to wcale nie było mniej. Drugie śniadanie jadłam dopiero jadąc autobusami do domu, a wyszłam z pracy po 17.00... :(

Dotarłam więc głodna i zmęczona. Na makaron — każdy wie, że to najszybsze danie :) — jakoś nie miałam ochoty. W zamrażalniku miałam kupiony wcześniej umyty, podzielony na różyczki i zapakowany w woreczki odpowiadające pojedynczym porcjom kalafior i sporo jaj.

W trakcie gotowania obiadu

Zdecydowałam więc, że ugotuję kalafior i zrobię jajecznicę. Ale jajecznica będzie po mojemu. Po pierwsze jajka mieszam z odrobiną mleka właściwie zawsze. Obowiązkowo też sól i odrobinę pieprzu. Tym razem postanowiłam też dodać trochę „wkładek” w postaci drobno posiekanego szczypiorku i pokrojonych w paseczki suszonych pomidorów. Zanim jajka wymieszane z pozostałymi składnikami wylałam na rozgrzaną patelnię, na oliwie zeszkliłam cebulę i podsmażyłam pokrojony w kostkę chleb (aż się zarumienił). A oto efekt mojego gotowania :).


Gotowy obiad :)

* Wczoraj, tzn w piątek. Post zaczęłam pisać w sobotę, ale różne okoliczności nie pozwoliły mi go wcześniej skończyć, ale o tym będzie następnym razem...

poniedziałek, 4 czerwca 2012

nowalijki, smaki dzieciństwa, smaki dzisiejsze

O tym, że lubię warzywa już pisałam tu. Przepadam za robieniem zakupów na targach i straganach, zresztą, samo spacerowanie między straganami z sezonowymi warzywami i owocami jest już radością. Rzadko robię listy warzyw, które mam kupić (w przeciwieństwie do różnych innych zakupów). Warzywa przeważnie wybieram spontanicznie, wybierając to co świeże, ładne i na co akurat w głowie powstanie pomysł pod wpływem obrazu, który widzę.

Kalarepa
Każda pora ma swoje warzywa i owoce, zgodnie z ogrodniczym kalendarzem. Teraz przyszła pora nowalijek. Przechodząc obok straganu trudno się powstrzymać widząc botwinkę, młode marchewki, kalarepki, rzodkiewki, sałaty... no i rabarbar :).

Kalarepka — im mniejsza tym smaczniejsza, tym mniej ma ciągnących się włókien i miększa. Wolę wziąć trzy małe niż jedną wielką. Pierwsze w sezonie zjadam jak jabłko, tylko ze skórki obieram. Następne kroję w plasterki i dokładam do kanapek lub wrzucam do sałatek. A ostatniej soboty utarłam ją na tarce, dodałam jogurtu, trochę soli i białego pieprzu. Więcej nic nie trzeba!


Jako dziecko lubiłam kompot rabarbarowy pod warunkiem, że był odcedzony i bez pływających „fusów”. Dziś najbardziej lubię gęsty od pływających rozgotowanych kawałków, mocno posłodzony — taki jest balsamem na moje gardło, ciągle jeszcze nie mogące dojść do siebie po chorobie i poddawane próbie wytrzymałości podczas zajęć ze studentami. Dawniej piłam go z kubeczka lub szklanki, dziś podaję w miseczce lub kompotierce. I jeszcze specjalność mojej Mamy — placek drożdżowy z rabarbarem... trudno się nie rozmarzyć.

Rabarbar

A najważniejsze chyba, że pojawiły się też truskawki. Nie znam nikogo, kto by za nimi nie tęsknił (ale znam takich co z powodu alergii niestety cierpią katusze). Ale o truskawkach może przy innej okazji... :)

piątek, 1 czerwca 2012

Zamilkłam... ale wracam :)

Zamilkłam w przenośni i dosłownie. W piątek po ostatnim poście — tak radosnym ze względu na dobre wyniki badań — dopadła mnie choroba zupełnie inna. Tydzień z wysoką temperaturą, infekcja górnych dróg oddechowych i zapalenie ropne spojówek, niemożliwość wydobycia dźwięku innego niż pisk, ból rozsadzający głowę... nie mogłam nic, nawet sama zadzwonić po lekarza :(.

Od samego początku tej choroby wróciły do mnie słowa:
„Nie jest dobrze żeby mężczyzna był sam” (Rdz. 2, 18)
Te słowa wypowiada Bóg w Ksiedze Rodzaju kiedy jeszcze nie ma kobiety. Mężczyzna jest reprezentacją człowieka. Więc Bóg mówi: „nie jest dobrze, żeby człowiek był sam”. Tak mówi do mnie Bóg w sytuacji skrajnej, trudnej, kiedy fizycznie doświadczam, że nie mogę sama, że brak mi sił, że potrzebuję drugiego człowieka, żeby podał kubek herbaty, zrobił zakupy. A ja, taka uparta „zosia-samosia”. Boże, dziękuję Ci za tych, którzy w tym czasie byli ze mną, którzy wspierali gestem, słowem, modlitwą. Dzięki, że nie jestem sama!

Od jakiegoś już czasu wróciłam do pracy i innych obowiązków. W ostatnim tygodniu zaczęłam wreszcie czuć, że siły wracają. Wcześniej wejście po schodach było trudne, noszenie czegokolwiek cięższego niemożliwe. Kaszel jeszcze się za mną ciągle wlecze, ale to już drobnostka :). Wpadam w wir pracy, uczelni, zbliżającego się nieubłaganie końca semestru studentów i mojego, urządzania łazienki i całej reszty formalizmów różnych. Kto by pomyślał, że to może cieszyć :).

środa, 2 maja 2012

Radość nie tylko wiosenna

Nie wszyscy mają wolne w ten długi majowy — nie, zdecydowanie nie weekend — tydzień. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. Nie narzekam, lubię swoją pracę. Poza tym, tyle mam wolnego i bez brania urlopu, że całkiem mi to wystarcza, żeby cieszyć się pogodą i otoczeniem, które z dnia nadzień coraz bardziej kwitnące.

Po pracy badania. Wyniki dobre, bardzo dobre bym powiedziała. Całkiem wbrew wstępnym badaniom, które sugerowały coś innego i wymusiły dokładniejsze diagnozowanie. Wszystkie inne troski poszły w kąt, dziś cieszę się tym jednym, nic innego się nie liczy :). Następna kontrola dopiero za pół roku.

Tak mi było radośnie jak wracałam, że postanowiłam uczcić tę radość i ruszyłam na polowanie :). A to efekty — zdjęcia jak najbardziej aktualne. Prawie tak świeżutkie jak wyjęte przed chwilą z piekarnika ciastka :).

Bzy już rozkwitły

...i kasztany też :)

wtorek, 1 maja 2012

Wiosna eksploduje!

Nie wiadomo kiedy zrobiły się upały. Dla mnie jest nawet odrobinę za gorąco — ruszać się nie chce, no i nie najlepiej się czuję. Ale kto by się tym przejmował! Drzewa, krzewy, trawniki i rabaty w mgnieniu oka zazieleniły się i kwitną. Jeszcze nie tak dawno trudno było wypatrzeć kwitnącą forsycję, a dziś widziałam już ogromne pąki bzów i kasztanów, lada moment się rozwiną. Za oknem naszego mieszkania kwitnie czeremcha, wieczorem mieszkanie wypełnia jej słodki zapach. Kto by uwierzył, że mieszkamy w dużym mieście? Tylko szum samochodów wpadający przez otwarte okna nie pozwala zapomnieć.


Udało mi się zrobić kilka zdjęć w niedzielę. Dzielę się nimi, choć ze względu na tempo z jakim wszystko rośnie i rozwija się, są już trochę nieaktualne :p.


 Może jutro zapoluję na kasztany i bzy? Zobaczymy. Życzę wszystkim radości z tej zielonej eksplozji wiosny!

czwartek, 26 kwietnia 2012

uzupełnienie

Po tym jak już napisałam poprzedniego dzisiejszego posta, weszłam tu. Czytam i oczom nie wierzę. Odpowiedź! Uzupełnienie idealne. Dlatego spytawszy autorkę czy mogę i uzyskawszy odpowiedź twierdzącą, podaję wskazówkę-drogę do „dalszej części” :).

Dziękuję Ewo!

poweekendowo

Jak niezwykły dany był mi ten weekend! Odpoczęłam, tak prawdziwie. Słońce i coraz więcej zieleni za oknem sprawiają, że dużo łatwiej jest BYĆ. Czuję jakby ktoś przywrócił mi umiejętność oddychania, już się nie duszę w moich ciemnych myślach. Niby nic się nie zmieniło, sytuacja tak samo trudna, a jednak.

„Niechaj Cię Panie wielbią wszystkie Twoje dzieła!” 

Może uda mi się trochę po fotografować? To podzieliłabym się tym, co mnie tak cieszy... zobaczymy :) trzeba znaleźć czas i zrezygnować z roweru, bo trudno jedno z drugim połączyć :).

niedziela, 15 kwietnia 2012

Weekendowo i deszczowo

Dziś paskudna pogoda była, okropna wręcz. Nie wiem właściwie co ona sobie myśli, że tak paskudnie robi się w weekend...

A ja na przekór pogodzie nie chcę się poddać smętom i deszczom. W sobotę udało mi się spacerować po lesie — między deszczem a deszczem, nawet trochę słonća wyjrzało :). Zgłodniałam tak na tym spacerze, że zamarzył mi się chleb. Wreszcie udało mi się okiełznać mój gazowy piekarnik i... zdecydowałam tym razem zrobić chleb z dodatkami. Miał być z żółtym serem. Niestety okazało się, że w lodówce jest go zdecydowanie za mało. Tym sposobem dorzuciłam oprócz odrobiny sera ziaren słonecznika i trochę czarnuszki. Ziarenka słonecznika mam zawsze pod ręką! Przepadam za prażonymi ziarenkami — prażę je sama wrzucając na suchą patelnię (powinna być aluminiowa lub stalowa, bo teflon nie lubi grzania na sucho) i na koniec soląc solą morską. Wcinam je maniakalnie czytając książki, siedząc przed komputerem, pisząc i sprawdzając prace studenckie... Bez słonecznika ani rusz :). 

Wczoraj chleb nastawiłam wieczorem, dziś rano upiekłam i nie ma go już prawie wcale. Piękny był, rumiany i nieprzypalony. 

Poza pieczniem zdecydowałam się też wybrać na rower. Tak, wiem, deszcz. Zaczynałam jednak świrować w domu i to było najlepsze lekarstwo. Zmęczenie i przemoczenie sprawiły, że wszystkie ciemne i głupie myśli poszły w kąt a ja znów wierzę, że moje życie nie jest beznadziejne. Kondycję fizyczną mam fatalną, ledwo się wlokę na rowerze, ale co tam. Najważniejsze, że sprawiło mi to masę przyjemności. Ach, jak cudnie jest czuć zmęczenie fizyczne. Jedyną dużą niewygodą były kompletnie zaparowane okulary :/.

Przede mną kolejny ciężki tydzień pracy, uczelni, spraw różnych i wizyt lekarskich. Tak bardzo chciałbym, żeby te ostatnie były już za mną...

A dziś, kolejny dzień ze św. Teresą Benedyktą od Krzyża i takie słowa:
Nie pragnę niczego innego nad to, by wola Boża wypełniła się we mnie. Od Boga zależy, jak długo mnie tu pozostawi i co będzie potem. (...) Wówczas wszystko jest dobrze i nie trzeba się niczym martwić.

wtorek, 3 kwietnia 2012

przygotowania do Wielkiej Nocy

Poza przygotowaniami duchowymi, które zaczęłam w Środę Popielcową — choć przyznać trzeba, że różnie mi te przygtowania wychodziły i nie wszystko tak mi się udało „posprzątać” jak planowałam — zaczęłam powoli szykować dom. 

W zeszłym tygodniu posiałam rzerzuchę. Postawiona na słonecznym parapecie wykiełkowała prawie natychmiast, rosła jak na drożdżach i teraz się już się nam pięknie zieleni.

Rzerzucha nam sie zieleni :)

W sobotę rano zakupiłam bazie i borówki. W wielkim mieście trudno je niestety nazbierać samemu. Poza tym okoliczności zmusiły mnie do załatwiania w sobotę różnych formalności, co uniemożliwiło jakiekolwiek spacery w poszukiwaniu bazi i zaczynajacych zielenieć gałązek. Pogoda zresztą była zupełnie nie spacerowa — padał na zmianę deszcz, śnieg i grad, a wiatr głowę urywał całkiem niewiosennie, więc nawet specjalnie  nie żałuję, że nie było czasu na spacer. Wieczorem zasiadłam i z zakupionych „zielenin” zrobiłam palemkę na Niedzielę Palmową — może bardziej był to wiecheć, bo lubię rośliny swobodne, więc tylko je delikatnie przewiązałam na czas Mszy. Po powrocie znowu trafiły do szklanki z wodą i sterczą sobie swobodnie na wszystkie strony :). Motyl, który siedział sobie od dłuższego czasu na abażurze lampki przefrunął na borówki i tak oto sobie teraz siedzi. O, tak właśnie! :)

Motyl zasiadł na borówkach

Od poniedziałku wziełam urlop w pracy, więc tylko muszę uczelnię i dom ogarniać. Skutkiem tego, wczoraj umyłam połowę okien — na jutro została kuchnia. Trzeba jeszcze podłogi umyć, a że Święta spędzamy  poza domem, to właściwie będzie na tyle. Reszta to pomoc u mojej Mamy — na co bardzo się cieszę, bo lubię to wspólne szykowanie.

Nasze świąteczne sterczące zieleniny

niedziela, 25 marca 2012

Wiosna po szwajcarsku

Kilka ostatnich dni spędziłam służbowo w Szwajcarii nad Jeziorem Bodeńskim. Pobyt męczący — około 16 godzin w ciągu doby na nogach. Prawdę mówiąc, głównie na siedząco, ale za to cała uwaga skupiona na słuchaniu i porozumiewaniu się w dwóch obcych językach. Mnóstwo różnych tematów do zapamiętania i przekazania — nic nie może umknąć, skrupulatne notowanie w trzech językach na raz — zależnie od tego, w którym języku krócej (byleby nadążyć). Stopień koncentracji maksymalny.
Po ostatniej wieczornej sesji (kończącej się około godziny 22.00) jeszcze wspólne nieformalne rozmowy w Remizie przy lampce wina. Do pokoju wracałam i szłam prosto do łóżka. Zasypiałam natychmiast jak dziecko i tylko dziwiłam się rano, że budzik już dzwoni — przecież dopiero co się położyłam...

Jezioro Bodeńskie i wierzba płacząca - z krótkiego spaceru

Zmęczenie wynagrodzała pogoda i słońce. Było tak cieplutko, że w południe na słońcu (przerwy kawowe w ogrodzie) w sweterku było mi za gorąco. Mmm... dobrze było wystawić buzię do słońca i cieszyć się wiosennymi kwiatami :). Wokół kwitnących bazi latały już roje pszczół — próbowałam je uchwycić na zdjęciach, ale tak pracowicie się kręciły, że nie sposób było je uchwycić :(

Zwiastuny wiosny :)

Ps. Chyba muszę wreszcie zacząć myśleć o przygotowaniach świątecznych. Okna straszą brudem — trzeba by je wreszcie umyć...  

piątek, 2 marca 2012

Pustynia

Moja pustynia jest bezludna, choć wokół mnie tyle ludzi, tych bliskich i tych, których mijam idąc chodnikiem, jadąc samochodem, obok których stoję w autobusie i tramwaju. Moja pustynia jest przerażająco samotna i żąda ode mnie rzeczy, które wydają mi się niemożliwe. Straszy śmiercią, jak kości zwierząt co umarły z pragnienia.

Tego miejsca nie wybrałam sobie, nie tu chciałam być. Jest tak dalekie od tego, co nazwałabym pięknym.

A jednak Ktoś mnie wciąż na tą pustynię wzywa i idę. Idę, mimo strachu przed samotnością i śmiercią. Idę nie tylko dla siebie, ale też dla tych, którzy wołania nie słyszą. Tam umieram i rodzę się na nowo. Choć umieranie tak bardzo boli, idę by w samotności słuchać tego, co Bóg chce mi powiedzieć, żeby wiedzieć gdzie i jak dalej iść.

Bardziej od samotności i obumierania na pustyni boję się tylko iść sama przez życie. Wiem, że nie dałabym rady. Na pustyni umiera we mnie człowiek słaby i lękliwy, rodzi się nowy człowiek. Dzięki doświadczeniu pustyni mam NADZIEJĘ.

Moja pustynia

Boże dziękuję Ci za moją pustynię! Jakże ona jest jednak piękna, choć to piękno można zobaczyć tylko w ciszy serca:). Niezrozumiała tajemnica przenikania cierpienia i piękna.

poniedziałek, 27 lutego 2012

już nie tak długo do wiosny!

Co prawda na dworze pogoda zdecydowanie jeszcze nie wiosenna i rośliny raczej przyczajone. O trawnikach wielkomiejskich nie będę pisać wcale. No może tylko tyle, że jak widzę pieska to mi się nóż w kieszeni otwiera.

Dzień jednak wydłuża się — och, jaka to radość, że jak wstaję to na zewnątrz nie panują już egipskie ciemności, a powrotom z pracy też już czasem, zależnie od dnia, towarzyszy słońce. Od razu inaczej funkcjonuję i więcej we mnie radości, energii. Boże dziękuję Ci za słońce i dłuższe dni!

Mimo zimna i śniegów bazie jednak po troszku wyłaziły, o czym już zresztą pisałam. Udało mi się wreszcie pozgrywać baziowe zdjęcia. Oto one!

Wierzbowe bazie

Bazie osikowe
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...