SZUKAJ W BLOGU

sobota, 30 czerwca 2012

czekanie moje

W tym tygodniu, po przeszło roku (i dwóch bardzo długich godzinach czekania pod drzwiami we wtorek) doczekałam się czegoś ważnego :). Radość ogromna!!!

Generuje to kolejne czekanie do najbliższego piątku... a potem pewnie jeszcze dalej. Jestem pełna radości, nadziei, ale pojawiają się też obawy. Nie mogę skupić się na pracy ani usiedzieć w miejscu, nosi mnie. Jestem podekscytowana i poddenerwowana. Tego drugiego staram się, żeby było jak najmniej, choć to nie łatwe. Zbieram siły na piątek. Muszę być wypoczęta, wyspana i silna... nie, nie muszę, ale chcę i to jest ważne.


Życie sobie płynie, piorę, gotuję, sprzątam, pracuję, doglądam urządzanego mieszkania, ale to wszystko jest jakoś w tle prawdziwej walki. Gdyby nie świadomość tej walki i obecności Boga, tego że troszczy się i nieustannie nam błogosławi, pewnie bym już przestała czekać...

Czekać nie znaczy usiąść i zwiesić głowę. Znaczy mieć nadzieję, żyć tym co jest dane, wykorzystywać każdą chwilę w nadziei na... w ostateczności to i tak czekam na jedno, na ZBAWIENIE :).

Światło nadziei pomaga w czekaniu :)

czwartek, 21 czerwca 2012

Czy ja mieszkam w wielkim mieście?!

Mieszkamy niedaleko od mojej Babci. Czasem więc wieczorami uciekam do niej posiedzieć, pogadać i wrócić pamięcią do czasów liceum i studiów, kiedy u  niej mieszkałam. Lubię słuchać jej opowieści o jej dzieciństwie i młodości przed wojną, o czasach zmagań powojennych i przygodach mojej mamy i jej braci. O wojnie mówi mało, raczej między wierszami, chyba dla tego, że tak dużo było wtedy wokół niej śmierci.

Do Babci idę około siedmiu minut. Jedna duża ulica, a potem przez zielone osiedlowe tereny. Po drodze często mijam licznych spacerowiczów z psami. Dziś, jak wracałam, odurzył mnie zapach — lipy już kwitną! Pachną słodko. A w górze chmary krzyczących jerzyków. Wracałam po woli i  poczułam się tak, jakby czas zatrzymał się w miejscu i nie chciałam tego zmieniać. Piękna chwila zatrzymania, tak zadziwiająca w tym wielkim, tętniącym mieście, gdzie ciągle wszyscy żyją w pośpiechu. Często narzekam na ten pośpiech. Niepotrzebnie, bo okazuje się, że także tu można się zatrzymać, wystarczy mieć oczy, uszy i nos szeroko otwarte :).

Kwiaty lipy wieczorową porą

Dobrej nocy! Niech śnią się nam jerzyki lub słowiki i niech tuli nas wszystkich zapach lip!

poniedziałek, 18 czerwca 2012

cd. nowalijek

Trochę pod wpływem rozmów z pewną przesympatyczną osobą postanowiłam napisać o mojej wersji zupy z botwinki :).


SKŁADNIKI
  • pęczek botwinki
  • cytryna (sok)
  • sól
  • pieprz świeżo mielony
  • masło
  • jajka na twardo
WYKONANIE
Celowo nie podaję proporcji — sama robię na oko i prawdę mówiąc wydaje mi się, że tak jest dobrze. Przecież to nie szkodzi, że za każdym razem zupa jest trochę inna, przynajmniej tak długo jak smakuje :).

Zaczynam od mycia i siekania botwinki — najpierw skrobię korzenie (te małe buraczki), ewentualnie kroję tak żeby potem w zupie nie przeszkadzały, i wrzucam do garnka z wodą, gotuję ok. 20 min. Można oczywiście też dodać starego buraka, marchewkę, selera, pora (do wyłowienia przed dodaniem pokrojonych łodyg i liści). W między czasie siekam drobno łodygi i liście (liście trzeba starannie wypłukać, przejrzeć, psujące się koniecznie wyrzucić). Posiekane dorzucam do garnka i gotuję kolejne 10-15 min. Potem dodaję masła (ok. łyżki), soli, soku z cytryny i pieprzu do smaku. Buraki mają stosunkowo sporo cukru, więc warto dodać sporo soku z cytryny. Taką zupę podaję na ciepło z jajkiem (jedno jako na twardo na osobę pokrojone do talerza, np. w łódki:). Można dodać śmietany, koperku, jak kto lubi.


A w upały zupę można schłodzić i dodać jogurtu (dużo! Fajny, gęsty efekt uzyskuje się dodając jogurtu typu greckiego. Jeśli planujemy robić taki chłodnik, to warto ograniczyć ilość soku z cytryny — duża ilość soku z cytryny może spowodować nieestetyczne „zważenie się” jogurtu, a zupa nie ucierpi, bo będzie zakwaszona jogurtem). Zupa nabiera wtedy niezwykłego amarantowego koloru. Ja dodaję jeszcze koperek, posiekany w paseczki ogórek, czasem rzodkiewkę.

niedziela, 17 czerwca 2012

O planach i rzeczywistości

Sobota zeszła była dokładnie zaplanowana. Raniutko zakupy warzywne, supermarketowe (w tym higieniczne). Potem przygotowanie obiadu tak, żeby jak przyjdzie pora to nie było już trzeba dużo robić. Porządki sobotnie, czyli odkurzanie, mycie podłóg. Pranie. Jazda do mieszkania urządzanego... Wieczorem pieczenie ciasta-nie-ciasta rabarbarowego. Wizyta u Babci... jeszcze po drodze rozwieszenie prania i poprasowanie tego co się nazbierało przez tydzień...
Wszystko do zrobienia! W końcu sobota jest długa...

A tu nagle klops. Na liście do zrobienia odhaczone zakupy jedne i drugie. Jestem sobie w trakcie szykowania obiadu, gdy wtem słyszę bulgot. Oglądam się na kuchenkę, ale przecież jeszcze nic nie nastawiłam... chwila namysłu i galop do łazienki. Przerażenie — bulgocze mi w klozecie, tak jakby się gotowało... po chwili miska wypełnia się wodą po brzegi. Równocześnie zaczyna bulgotać w brodziku i wypływa w nim brudna woda. Myśli biegną z prędkością błyskawicy, kompletne oszołomienie. Przez moment stałam oniemiała, po czym zaczęłam wynosić co się da z łazienki. To trwało sekundę. Łazienka pusta. Woda zaczyna opadać. Uff... 

Biegiem do gospodarza domu, bo przecież TO samo nie przejdzie. Woda się cofnęła, ale lada moment może być gorzej. Gospodarza nie ma. Sobota, pojechał na działkę — mówią sąsiedzi, kiwają głowami z ubolewaniem nad moją sytuacją i idą do swoich spraw. Ok., tak tego nie można zostawić. Tablica na klatce schodowej, tu musi być telefon interwencyjny. Owszem, jest cała masa telefonów do różnych działów administracji i informacja, że administracja czynna od poniedziałku do piątku w godzinach... godzin już nie czytam. Odpowiedni dział oczywiście nie odpowiada. Dziś jest sobota! Przecież nie mogę czekać do poniedziałku. Telefon do właścicielki — nie, nie mam żadnego numeru, na pewno wisi na klatce. Ta... też byłam takiego zdania, ale już nie jestem. 

Internet — tu informacje o dyżurach dla wszystkich sąsiednich osiedli, a dla mojego nie ma... Czy tu nikt nigdy w soboty nie miewa takich problemów?! Dzwonię do dyżurnego sąsiedniego osiedla w nadziei, że może wskaże gdzie powinnam dzwonić. Niestety nie może mi pomóc, nie zna numeru interwencyjnego dla naszego osiedla, a że administracja niby ta sama to nie ma żadnego znaczenia, on przyjmuje zgłoszenia tylko dla rejonu X i reszta go nie interesuje.

Minęło już pół godziny od pierwszego bulgotu, w między czasie bulgotało kolejne dwa, ale ciągle woda podchodzi do krawędzi i opada w krytycznym momencie, uff... ale z każdym kolejnym razem ja coraz bardziej zdenerwowana. Ruszam na wędrówkę po sąsiadach, blok wysoki, dużo mieszkań, KTOŚ COŚ musi wiedzieć, mieć właściwy NUMER. Wiele mieszkań pustych — sobota, ludzie uciekają z miasta na weekend. Starszy pan mówi mi nie kryjąc radości, że u niego wszystko działa i że mogę sobie sodę wsypać, że to działa... a że mieszka trzy piętra nade mną i jeśli będzie używał wody to u mnie ona będzie wylewać...u niego wszystko działa, więc nie ma obawy... zaczynam źle myśleć o ludziach i żegnam pana, u którego wszystko działa.

W końcu ktoś ma numer, dzwonię i drżącym z nadziei głosem tłumaczę w czym kłopot. Sprawdzają: czy moje osiedle ma podpisaną umowę — czekam, czy ktoś może przyjechać — czekam, a skąd to zgłoszenie — przecież mówiłam na początku, przecież Pan sprawdzał czy podpisana umowa, tak ale nie pamiętam dokładnego adresu — podaję, proszę czekać, przyjedziemy do pani — czekam. 

Są po 20 minutach od zakończenia rozmowy, a ja czuję się tak, jakby ktoś wyłączył licznik z bomby zegarowej, do której byłam przywiązana. Sporo jeszcze czasu zajęło usuwanie problemu (nie u mnie, w piwnicy! u mnie był tylko problematyczny efekt problemu;), ale już byłam spokojna.

Plan na sobotę trzeba było zweryfikować, ale byłam w urządzanym mieszkaniu i zrobiłam tam co trzeba. Udało się też upiec (musiałam odreagować) crumble rabarbarowy — pycha!!! Dzięki Elu za linka do przepisu :). A próbowaliśmy go u Babci, gdzie spotkał się z uznaniem i potem jeszcze u znajomych dnia następnego.


Oj, ciężka była ta sobota, ale dobrze się skończyła! :)

wtorek, 12 czerwca 2012

piątkowy szybki obiad, czyli jajecznica po mojemu

Wróciłam wczoraj* do domu dosyć zmachana po pracy. Niby taki dzień luźny, prawie nie było telefonów, większość ludzi na urlopach, więc nasi klienci też. Tyle, że w biurze raptem cztery osoby i pracy przez to wcale nie było mniej. Drugie śniadanie jadłam dopiero jadąc autobusami do domu, a wyszłam z pracy po 17.00... :(

Dotarłam więc głodna i zmęczona. Na makaron — każdy wie, że to najszybsze danie :) — jakoś nie miałam ochoty. W zamrażalniku miałam kupiony wcześniej umyty, podzielony na różyczki i zapakowany w woreczki odpowiadające pojedynczym porcjom kalafior i sporo jaj.

W trakcie gotowania obiadu

Zdecydowałam więc, że ugotuję kalafior i zrobię jajecznicę. Ale jajecznica będzie po mojemu. Po pierwsze jajka mieszam z odrobiną mleka właściwie zawsze. Obowiązkowo też sól i odrobinę pieprzu. Tym razem postanowiłam też dodać trochę „wkładek” w postaci drobno posiekanego szczypiorku i pokrojonych w paseczki suszonych pomidorów. Zanim jajka wymieszane z pozostałymi składnikami wylałam na rozgrzaną patelnię, na oliwie zeszkliłam cebulę i podsmażyłam pokrojony w kostkę chleb (aż się zarumienił). A oto efekt mojego gotowania :).


Gotowy obiad :)

* Wczoraj, tzn w piątek. Post zaczęłam pisać w sobotę, ale różne okoliczności nie pozwoliły mi go wcześniej skończyć, ale o tym będzie następnym razem...

poniedziałek, 4 czerwca 2012

nowalijki, smaki dzieciństwa, smaki dzisiejsze

O tym, że lubię warzywa już pisałam tu. Przepadam za robieniem zakupów na targach i straganach, zresztą, samo spacerowanie między straganami z sezonowymi warzywami i owocami jest już radością. Rzadko robię listy warzyw, które mam kupić (w przeciwieństwie do różnych innych zakupów). Warzywa przeważnie wybieram spontanicznie, wybierając to co świeże, ładne i na co akurat w głowie powstanie pomysł pod wpływem obrazu, który widzę.

Kalarepa
Każda pora ma swoje warzywa i owoce, zgodnie z ogrodniczym kalendarzem. Teraz przyszła pora nowalijek. Przechodząc obok straganu trudno się powstrzymać widząc botwinkę, młode marchewki, kalarepki, rzodkiewki, sałaty... no i rabarbar :).

Kalarepka — im mniejsza tym smaczniejsza, tym mniej ma ciągnących się włókien i miększa. Wolę wziąć trzy małe niż jedną wielką. Pierwsze w sezonie zjadam jak jabłko, tylko ze skórki obieram. Następne kroję w plasterki i dokładam do kanapek lub wrzucam do sałatek. A ostatniej soboty utarłam ją na tarce, dodałam jogurtu, trochę soli i białego pieprzu. Więcej nic nie trzeba!


Jako dziecko lubiłam kompot rabarbarowy pod warunkiem, że był odcedzony i bez pływających „fusów”. Dziś najbardziej lubię gęsty od pływających rozgotowanych kawałków, mocno posłodzony — taki jest balsamem na moje gardło, ciągle jeszcze nie mogące dojść do siebie po chorobie i poddawane próbie wytrzymałości podczas zajęć ze studentami. Dawniej piłam go z kubeczka lub szklanki, dziś podaję w miseczce lub kompotierce. I jeszcze specjalność mojej Mamy — placek drożdżowy z rabarbarem... trudno się nie rozmarzyć.

Rabarbar

A najważniejsze chyba, że pojawiły się też truskawki. Nie znam nikogo, kto by za nimi nie tęsknił (ale znam takich co z powodu alergii niestety cierpią katusze). Ale o truskawkach może przy innej okazji... :)

piątek, 1 czerwca 2012

Zamilkłam... ale wracam :)

Zamilkłam w przenośni i dosłownie. W piątek po ostatnim poście — tak radosnym ze względu na dobre wyniki badań — dopadła mnie choroba zupełnie inna. Tydzień z wysoką temperaturą, infekcja górnych dróg oddechowych i zapalenie ropne spojówek, niemożliwość wydobycia dźwięku innego niż pisk, ból rozsadzający głowę... nie mogłam nic, nawet sama zadzwonić po lekarza :(.

Od samego początku tej choroby wróciły do mnie słowa:
„Nie jest dobrze żeby mężczyzna był sam” (Rdz. 2, 18)
Te słowa wypowiada Bóg w Ksiedze Rodzaju kiedy jeszcze nie ma kobiety. Mężczyzna jest reprezentacją człowieka. Więc Bóg mówi: „nie jest dobrze, żeby człowiek był sam”. Tak mówi do mnie Bóg w sytuacji skrajnej, trudnej, kiedy fizycznie doświadczam, że nie mogę sama, że brak mi sił, że potrzebuję drugiego człowieka, żeby podał kubek herbaty, zrobił zakupy. A ja, taka uparta „zosia-samosia”. Boże, dziękuję Ci za tych, którzy w tym czasie byli ze mną, którzy wspierali gestem, słowem, modlitwą. Dzięki, że nie jestem sama!

Od jakiegoś już czasu wróciłam do pracy i innych obowiązków. W ostatnim tygodniu zaczęłam wreszcie czuć, że siły wracają. Wcześniej wejście po schodach było trudne, noszenie czegokolwiek cięższego niemożliwe. Kaszel jeszcze się za mną ciągle wlecze, ale to już drobnostka :). Wpadam w wir pracy, uczelni, zbliżającego się nieubłaganie końca semestru studentów i mojego, urządzania łazienki i całej reszty formalizmów różnych. Kto by pomyślał, że to może cieszyć :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...