SZUKAJ W BLOGU

sobota, 28 grudnia 2013

modlitwa

Dostałam przed świętami modlitwę. Uderzyła mnie. Tak często jest we mnie strach przed życiem, przed swoimi pragnieniami i tęsknotami. Tak bardzo jest we mnie wdzięczność za życie, które zostało mi dane. 
Mimo że nie zawsze jest lekko.
ŻYCIE JEST PRZEDE MNĄ, PANIE,
ALE TY IDZIESZ ZE MNĄ

Życie jest przede mną, Panie,
jak owoc, który mnie przyciąga.
Ale życie często budzi we mnie lęk,
bo żeby zbierać jego owoce,
trzeba wychodzić z siebie, wychodzić z domu
i wyruszyć w drogę i iść, iść wciąż dalej.

Ale iść w drogę, która jest pełna zakrętów
i nie pozwala zobaczyć przed sobą
ani widoku, który nas czeka,
ani ukrytej przeszkody,
ani rąk do nas wyciągniętych,
ani twarzy, które się od nas odwracają...
Wyruszyć w drogę, to, mój Panie, porywająca przygoda.
Mam wielką ochotę żyć, ale się często boję...
Boję się tego tajemniczego świata,
który mnie wciąga i straszy,
bo słyszę wybuchy śmiechu
i widzę kuszące mnie uroki...
Ale słyszę także krzyki ludzkich boleści.
Te krzyki budzą mój sprzeciw,
że nie mogę ich uciszyć.
Boję się tej miłości, której pragnę
o świcie moich poranków
i w środku moich nocy,
a pragnę jej całym sobą...
Pragnę i boję się, Panie,
bo tyle miłości zmarniało na moich oczach.
Tak, boję się, Panie, i ośmielam się powiedzieć Ci to.
Jeśli zamykam oczy, to nie dlatego,
że nie chcę widzieć drogi przed sobą,
ale żeby Ciebie znaleźć, do Ciebie się modlić,
bo ja tak bardzo pragnę żyć, mój Panie,
i w Tobie jest cała moja nadzieja.

piątek, 27 grudnia 2013

Zdjęcia okołoświateczne

Dziś moich słów będzie mało. Zamiast nich niech starczą zdjęcia z krótkimi podpisami :).

Bóg się nam narodził!

Szykowanie karpia w galarecie

Pierniki na piwie się pieką

Choinka nie choinka, bo większą część Świąt spędzamy poza domem

środa, 25 grudnia 2013

przedświątecznie i świątecznie

Taki to był bardzo wariacki czas. Nie było jak usiąść na czterech literach. Z internetu i komputera korzystałam, a owszem, całkiem intensywnie, ale tylko w celach czysto zawodowych, pracowych lub sprawdzając przepisy.

Na pisanie, czytanie dla przyjemności czasu nie było. Jak tylko udało się wyrwać od zajęć zawodowych to rzucałam się w wir domowy, sprzątania, gotowania, szykowania prezentów, pieczenia, spotkań i telefonów przedświątecznych, „sprzątania” własnego wnętrza, jednym słowem — wielkiego ogarniania, żeby przygotować do Świąt siebie, Męża, dom, jedzenie... Trochę tego było. Narzekać nie będę, bo jak to pięknie napisała Anutek (o tu) to jest szczęście. Szczęście bardzo świadome, wybrane, oczekiwane... jak to małe Dzieciątko, które dopiero co przyszło na świat. Szczęście, że jest dla kogo to wszystko robić, że są siły, że są jako takie środki, że same przygotowania nie są w tym wszystkim najważniejsze, bo Ten, na którego czekamy rodzi się, żeby nas zbawić.

Gdzieś w tym wszystkim pojawia się ból codziennego czekania, zakręci łza i głos zadrży lub załamie zwłaszcza przy składaniu życzeń. Ten ból, ta trudność i tęsknota, kiedy kogoś brakuje, to też szczęście. Niezrozumiałe, z pozoru niepotrzebne, raczej niechciane, a jednak szczęście. Dane nam Życie do przeżycia, najlepsze dla nas, choć tak często tego nie widzimy i nie chcemy zauważyć.

Całym sercem dołączam się do życzeń Anutek. Obyśmy potrafili rozpoznawać szczęście, którym jesteśmy obdarowywani każdego dnia naszego życia!

wtorek, 17 grudnia 2013

piernikowo

Nie wyobrażam sobie Adwentu bez pieczenia pierników. Nie wyobrażam też sobie, żeby pierniki, zwłaszcza te drobne, można było piec samotnie.

Dawniej piekłam z moją Mamą i Siostrami. Od kilku już lat robię to w gronie znajomych. Czasem u nich czasem u siebie, w zmieniającym się gronie. Efekty pierwszych naszych prób bywały różne. Któregoś roku pierniczki nadawały się tylko na choinkę, bo nie dało się ich pogryźć. Innego roku próbując udoskonalić przepis na lukier osiągnęłyśmy wytwór, który może i nadawałby się do czegoś gdyby nie to, że absolutnie za nic nie chciał zastygnąć i nie było wiadomo jak te setki pierników popakować tak, żeby się nie posklejały... do dziś widzę stół mojej Koleżanki założony nieschnącymi pierniczkami i naszą konsternację :).

W  tym roku pieczenie po przerwie kilkuletniej było u nas... właściwie to źle piszę... było po raz pierwszy na nowym mieszkaniu, bo poprzednie było wkrótce po ślubie, jak mieszkaliśmy jeszcze u Mamy mojego Męża. Postanowiłam się przygotować porządnie i przeprowadziłam szerokie konsultacje z moją Mamą w kwestii wyboru najlepszego przepisu — sięgnęłyśmy do sprawdzonych przepisów starego wydania Kuchni Polskiej... piszę, że starego, bo ku mojemu zdumieniu wydanie, które dostaliśmy w prezencie ślubnym, znacznie odbiega od tego, co moja Mama ma już od lat... wielu :). Póki co wygląda na to, że wybór był trafny.

Udało się wczoraj wszystko upiec, niestety rozejść się trzeba było przed lukrowaniem, bo rano do pracy. Lukrować będziemy już oddzielnie lub wcale. Jak kto woli. A tak wyglądał efekt wczorajszej pracy.

Pierniki jeszcze nie polukrowane

Ja za lukrowanie wzięłam się dziś. Tak oto, pierniczki zarumieniły się kolorami białym, różowym i czekoladowym.

Pierniki z rumieńcami :)



Jak rozgwieżdżone niebo

poniedziałek, 9 grudnia 2013

o zbawieniu

Niech się rozweselą pustynia i spieczona ziemia, niech się raduje step i niech rozkwitnie! Niech wyda kwiaty jak lilie polne, niech się rozraduje, skacząc i wykrzykując z uciechy. Chwałą Libanu ją obdarzono, ozdobą Karmelu i Saronu. Oni zobaczą chwałę Pana, wspaniałość naszego Boga. Pokrzepcie ręce osłabłe, wzmocnijcie kolana omdlałe! Powiedzcie małodusznym: Odwagi! Nie bójcie się! Oto wasz Bóg, oto — pomsta; przychodzi Boża odpłata; On sam przychodzi, by zbawić was. Wtedy przejrzą oczy niewidomych i uszy głuchych się otworzą. Wtedy chromy wyskoczy jak jeleń i język niemych wesoło krzyknie. Bo trysną zdroje wód na pustyni i strumienie na stepie; spieczona ziemia zmieni się w pojezierze, spragniony kraj w krynice wód; badyle w kryjówkach, gdzie legały szakale na trzcinę z sitowiem. Będzie tam droga czysta, którą nazwą Drogą Świętą. Nie przejdzie nią nieczysty, gdy odbywa podróż, i głupi nie będą się tam wałęsać. Nie będzie tam lwa, ni zwierz najdzikszy nie wstąpi na nią ani się tam znajdzie, ale tamtędy pójdą wyzwoleni. Odkupieni przez Pana powrócą, przybędą na Syjon z radosnym śpiewem, ze szczęściem wiecznym na twarzach: osiągną radość i szczęście, ustąpi smutek i wzdychanie.
(Iz 35, 1-10) 
 Czasem właśnie jak ta spieczona i wyjałowiona ziemia się czuję, chyba w każdym jest taka tęsknota (czasem bardzo głęboko ukryta) za czymś większym, za Kimś, kto wypełni pustkę i nasyci pragnienie. Obietnica dana w dzisiejszych czytaniach przez Słowo napełnia mnie radością, pomaga żyć i czekać, daje nadzieję w trudzie codzienności

Oby dzień dzisiejszy był okazją do dobrego dla nas wszystkich! 

czwartek, 5 grudnia 2013

Adwent...

zaczął się dla mnie bardzo pracowicie i pewnie nie będzie w nim dużo czasu na zatrzymanie. A tak bym chciała. Z drugiej strony: chcieć to móc, więc może się jednak uda :).


W domu w niedzielę powstał wieniec adwentowy — tym razem ubrany berberysem...


sobota, 30 listopada 2013

o gotowaniu dla innych...

napiszę dziś słowami Karen Blixen:
Bardzo byłam zadowolona z jego przybycia na intymny obiad we dwoje; możność podania człowiekowi, którego się lubi, własnoręcznie przyrządzonego smacznego jedzenia sprawia szczególną przyjemność. W zamian za to on zdradził mi swoje poglądy na tematy kulinarne i na wiele innych rzeczy; oświadczył również, że nigdzie nie jadł lepszego obiadu.
Karen Blixen „Pożegnanie z Afryką
Słowa te są mi uderzająco bliskie. Ogromną przyjemnością jest dla gotowanie dla innych i razem z nimi spożywanie przygotowanego posiłku. Jest też rzeczywiście coś intymnego w siadaniu do zastawionego stołu z osobami, które się lubi:).

Smacznej kolacji w doborowym towarzystwie życzę!

czwartek, 28 listopada 2013

Spacer 1 listopada

Wczoraj zanotowałam pierwszy szron. Zrobiło się zimno. Cieszę się, bo to znaczy, że może zima jednak do nas przyjdzie. Jedyne, czego mi w zimie brakuje, to światła. Wstawanie z łóżka i powrót z pracy w ciemnościach bardzo mnie przygnębiają. Poza tym to jednak wolę jak pory roku zachowują swoje prawidłowości :).

Niskie słońce na skraju lasu

Na przekór zimna, zachmurzenia i zamglenia podzielę się jeszcze pięknymi słonecznymi chwilami z pierwszego listopada.

Trawy pięknie podświetlone

Dziko rosnący berberys?

Torfowe jeziorko w listopadowej sukni

Plamy słońca

sobota, 23 listopada 2013

coraz dłuższe jesienne wieczory

Na poprawę nastroju w coraz dłuższe jesienne wieczory — świece, orzechy włoskie, książka i dobra herbata... marzy się jeszcze coś, może kiedyś się spełni :).


Od marzeń spełnionych chyba bardziej lubię te niespełnione. Czasem wywołują ból i tęsknotę, ale jednocześnie można na nie czekać, marzyć... a samo marzenie jest czymś bardzo, bardzo przyjemnie ekscytującym i podniecającym. Może dlatego, że jeszcze wszystko się może zdarzyć?

Mnie te długie wieczory, kiedy cierpię z braku światła, nastrajają do marzeń...

piątek, 22 listopada 2013

Warsztaty Window Farm i Krakowskie Przedmieście

Czasem muszę zaszaleć. Czasem muszę zrobić coś, czego nigdy nie robiłam, czego sama się po sobie nie spodziewam, coś kompletnie nowego. To nie jest przymus, pisząc „muszę” mam na myśli bardzo silne wewnętrzne pragnienie. Pragnienie, żeby zrobić coś co pozwoli mi wyjść poza swoje utarte zainteresowania.

Farma w oknie Kordegardy
źródło: https://www.facebook.com/FabLabT


Jakiś czas temu (dawno, dawno) z pomocą mi przyszła moja ukochana „Dwójka” i zaproszeni do studia goście z Narodowego Instytutu Audiowizualnego, którzy opowiadali o Festiwalu Kultura 2.0. Festiwal pewnie bym puściła mimo uszu gdyby nie informacja, że towarzyszyć mu będą bezpłatne warsztaty. To uszu nadstawiłam... i usłyszałam o warsztatach Window Farm, czyli domowej uprawy hydroponicznej. Długo się nie zastanawiałam i czym prędzej wysłałam zgłoszenie. Od dziecka lubię grzebać w ziemi (z tęsknotą wspominam działkę moje Babci), a w swoim miejskim mieszkaniu nieustannie próbuję w doniczkach uprawiać zioła, kwiatki... idzie to trochę opornie, bo wiedzy nie mam zbyt dużej. Pomyślałam więc, że może to będzie okazja, żeby się trochę dokształcić :).

Nasza farma w fazie powstawania i farma będąca elementem ekspozycji

I tak któregoś sobotniego październikowego poranka ruszyłam na warszawskie Krakowskie Przedmieście. Byłam trochę za wcześnie, ale nic nie żałuję. Zalane słońcem Krakowskie Przedmieście było jeszcze dość puste i bardzo, ale to bardzo fotogeniczne :).

Krakowskie Przedmieście - puste i skąpane w słońcu


Gdzie ja jestem? :)

 Bardzo zadowolona z tych warsztatów jestem. Trochę się o roślinach (ziołach!!!) dowiedziałam, czas spędziłam miło, poznałam nowych ludzi... Same plusy :). Na razie farmy u siebie w domu nie zakładam i chyba prędko nie założę, ale myślę, że co nieco uda mi się wykorzystać w domowej uprawie. Chyba już na wiosnę...

środa, 20 listopada 2013

Prześwietlony słońcem...

... las...


Taki był mój 11 listopada w tym roku. Ruszyłam na spacer i było po prostu pięknie.







środa, 13 listopada 2013

o taką mądrość zabiegać...

Jest bowiem w Mądrości duch rozumny, święty, jedyny, wieloraki, subtelny, rączy, przenikliwy, nieskalany, jasny, niecierpiętliwy, miłujący dobro, bystry, niepowstrzymany, dobroczynny, ludzki, trwały, niezawodny, beztroski, wszechmogący i wszystkowidzący, przenikający wszelkie duchy rozumne, czyste i najsubtelniejsze. Mądrość bowiem jest ruchliwsza od wszelkiego ruchu i przez wszystko przechodzi, i przenika dzięki swej czystości. Jest bowiem tchnieniem mocy Bożej i przeczystym wypływem chwały Wszechmocnego, dlatego nic skażonego do niej nie przylgnie. Jest odblaskiem wieczystej światłości, zwierciadłem bez skazy działania Boga, obrazem Jego dobroci. Jedna jest, a wszystko może, pozostając sobą, wszystko odnawia, a przez pokolenia zstępując w dusze święte, wzbudza przyjaciół Bożych i proroków. Bóg bowiem miłuje tylko tego, kto przebywa z Mądrością. Bo ona piękniejsza niż słońce i wszelki gwiazdozbiór. Porównana ze światłością — uzyska pierwszeństwo, po tamtej bowiem nastaje noc, a Mądrości zło nie przemoże. Sięga potężnie od krańca do krańca i włada wszystkim z dobrocią. 
(Mdr 7, 22-8, 1)

czwartek, 17 października 2013

Tarta z cukinią w jogurcie

Jakiś czas temu wypróbowałam przepis stąd. Bardzo mi przypadł do gustu. Świetne jest serowe ciasto na spód tarty. Ciekawy pomysł zapiekania jogurtu greckiego. A do tego jeszcze zwieńczenie w postaci zapachu tymianku. Teraz już sama go trochę modyfikuję — dodaję oprócz cukini, grillowaną paprykę, bakłażan, zależnie od tego, co mam pod ręką.

Tarta w moim wykonaniu

Smacznego!

środa, 16 października 2013

Pomidory - cz. 2

Zgodnie z obietnicą prezentuję przepis na pomidory do słoików. Jak zwykle w moich przepisach nie będzie bardzo dokładnych proporcji. To ma być raczej inspiracja niż dokładna instrukcja. Przepisów na pomidory do słoika jest mnóstwo. Może ktoś znajdzie tu coś, co zachęci go do eksperymentowania w ramach przepisu, z którego korzysta od lat, a może spróbuje zrobić przetwory po raz pierwszy, bo to na prawdę nie jest trudne!

pomidor :)

Moje pomidory w słoikach co roku są trochę inne. Raz mają więcej cebuli, innym razem papryki, czasem dodaję dużo ziół, a  czasem z nich rezygnuję. Zawsze daje trochę czosnku — wierzę, że dzięki temu nawet otwarty słoik może trochę postać bez pleśnienia.

SKŁADNIKI
  • oliwa
  • czosnek (ok. 3 małe ząbki)
  • cebula (2 duże)
  • papryka (do 1 kg)
  • pomidory (używam zwykle tych podłużnych, czasem pół na pół z okrągłymi, zawsze gruntowe — może nie wyglądają przepięknie, ale za to są dużo smaczniejsze, 3-5 kg)
  • sól, przyprawy
WYKONANIE
Zaczynam pracę od sparzenia, obrania i pokrojenia pomidorów (zostawiam gniazda nasienne). Paprykę (jeśli jej używam) kroję na cienkie paseczki i wrzucam je do odrębnej miski. Cebulę siekam drobniutko. Na dużej i dość głębokiej patelni rozgrzewam oliwę, wrzucam rozgniecione ząbki czosnku, a po chwili cebulę. Gdy cebula się już zeszkli dorzucam paprykę. Pomidory dodaję dopiero jak papryka zmięknie. Pomidory muszą puścić sok, rozpaść się i odparować. Wszystko doprawiam na koniec według uznania: solą, pieprzem, bazylią, ziołami prowansalskimi, oregano, rozmarynem, estragonem, zależnie od koncepcji :).
Gdy jestem już zadowolona z efektu sos nakładam do słoików wysterylizowanych w piekarniku w temperaturze 200°C (ok. 20 min.) i zkręcam wygotowanymi i osuszonymi wcześniej zakrętkami. Odstawiam do ostygnięcia przykryte kocami (żeby wolniej stygły — zwykle odkrywam je dopiero na drugi dzień, jak już są temperatury pokojowej).

Sosu używam do makaronu, ryżu, kuskusa, mięsa, zupy, na chleb zamiast ketchupu. Świetnie sprawdza się, gdy wracam zmęczona z pracy, jest późno i trzeba szybko przygotować obiad. Wystarczy makaron ugotować, zetrzeć trochę żółtego sera i obiad gotowy!

wtorek, 15 października 2013

Pomidory

Nadrabiam zaległości. Długo mnie tu nie było. Teraz nagle zintensyfikowałam swoje pisanie. A brakowało mi go, brakowało. Przede wszystkim mobilizacji do szukania chwil radosnych.

Pochłonęły mnie różne zajęcia, formalności biurokratyczne, papierologia stosowana, ganianie po urzędach, itp. Nic przyjemnego. Cieszę się, że to za mną już w dużej mierze. Nie dość, że mnie taka działalność irytuje, to jeszcze wywołuje stres. Bardzo trudno jest mi skupić myśli na czymkolwiek innym, trudno też myśli oderwać i zauważyć jak piękny jest świat wokół. Wszystko zaczyna się kręcić wokół tego i sen z oczu spędza. Żeby nie zwariować, żeby nie dać się czarnowidztwu, żeby dać ukojenie oczom, uszom i całemu ciału wyrywałam się jednak z tego świata zwariowanego i łapałam chwile słońca, śpiewu ptaków i kolorowych liści — trochę tego można było zobaczyć na zdjęciach poprzedniego postu.

Pomidory przed...

Poza tym już tradycyjnie zaczęłam szykować spiżarnie na zimę :). Przy kuchennej działalności też odpoczywam — więc łącze przyjemne z pożytecznym. Przede wszystkim pomidory. Oczywiście weekendowo, bo w tygodniu czasu na to nie ma.

...pomidory w trakcie...

Podobno staroświeckie trochę takie robienie przetworów. Często słyszę wyrazy zdziwienia i stwierdzenia, że młodzi to już się takimi rzeczami nie zajmują, że wśród moich rówieśników to trzeba by ze świecą szukać. Bzdura! Bo sama znam takie dziewczyny, co pracy przy garach się nie boją, a przetworów robią ode mnie o wiele więcej, a jakoś mocno starsze nie są :).

...pomidory po

A przepis będzie w kolejnym poście :).

poniedziałek, 14 października 2013

Złoto jesieni

Każda pora roku ma swoje uroki. Niezwykłe jest zataczanie koła przez przyrodę. Powtarzalność w swojej zmienności, zmienność w niepowtarzalności.

Kolaż jesienny.
Wsparty jednym zdjęciem nie mojego autorstwa za zgodą Autora:)


Dokładnie to do nas, ludzi, pasuje. Z jednej strony lubimy nowe, z drugiej bezpiecznie czujemy się z tym, co nam znane.

Wino i bluszcz tak się dziwnie plecie :)

Przyroda zachwyca mnie nie po raz pierwszy. A jednak ciągle zaskakuje. Intensywnością barw liści, połyskiem kasztanów, które w dotyku dają odczucie połączenia lakierowanej posadzki i delikatnego meszku. Wiem, co roku niby to samo, dla mnie jednak nie to samo. Może dlatego, że z roku na rok patrzę starszymi oczami?

Więc karmie oczy jadąc autobusem do pracy, czy na zajęcia, spacerując po parkach i w lesie, jak tylko uda sie wygospodarować wolny czas. Znoszę do domu jesienne dekoracje.

Oby jak najdłużej jeszcze towarzyszyło nam słońce. Wam i sobie tego życzę!

niedziela, 13 października 2013

łosoś pod kołderką z soli i bazylii

Lubię ryby. Gotowane, smażone, pieczone...


Tym razem podzielę się sposobem na łososia pieczonego w folii.

SKŁADNIKI
  • filety z łososia
  • bazylia świeża
  • ząbek czosnku (wg. uznania)
  • sól morska
  • cytryna
  • oliwa
WYKONANIE
Filety z łososia płuczemy, kroimy na porcje i układamy skórką do dołu na foli aluminiowej w naczyniu żaroodpornym. Folii należy przygotować tyle, żeby można było swobodnie ją potem zawinąć. Umyte i osuszone listki świeżej bazylii miksujemy w młynku lub drobniutko siekamy. Dodajemy do bazylii sól, mieszamy lekko ugniatając i zostawiamy aż bazylia wypuści trochę soku. Soli powinno być sporo — po upieczeniu razem z bazylią utoworzy swojego rodzaju skorupkę, która jednocześnie sprawi, że ryba pozostanie wilgotna. Do papki z bazylii dodajemy wyciśnięty przez praskę ząbek czosnku (jak ktoś nie lubi może ten etap ominąć) i oliwę. Mieszamy. Papka po dodaniu oliwy ma być nadal  dość gęsta — smarujemy nią nie żałując wierzch łososia. Cytrynę obieramy ze skórki i kroimy w plasterki, które układamy na wierzchu. Wszystko zawijamy folią i wkładamy do nagrzanego piekarnika (180°C) na 20-25 minut. Po wyjęciu z piekarnika natychmiast podawać!

Do bazyliowej papki dodaję czasem trochę mielonych orzechów włoskich lub podprażonych ziaren słonecznika.

Smacznego!

środa, 4 września 2013

czytam...

...o Edycie Stein. Właściwie dopiero zaczynam, ale wiem o niej nieco już od jakiegoś czasu. Święta kobieta, kobieta tak bardzo dzisiejsza, kobieta wykształcona, kobieta nauki, kobieta szukająca prawdy, kobieta odważna i bardzo kobieca.

Edyta Stein
źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Edyta_Stein

Dziś trafiłam na to czym według niej jest Krzyż:
  • Krzyż jest drogą do komunii życia z Chrystusem: środkiem do towarzyszenia Chrystusowi na Jego drodze do Getsemani i Kalwarii;
  • Krzyż nie jest celem samym w sobie, ale środkiem, by osiągnąć pełnię życia. Krzyż otwiera nam drogę do nieba i jest źródłem zmartwychwstania;
  • Krzyż jest pomocą, by otworzyć serce na Boga; cierpienie oczyszcza i oddala to wszystko, co nie jest Bogiem;
  • Krzyż jest jedyną drogą, by znaleźć Boga, ponieważ wprowadza w ciemność wiary i wymaga oddania się w ręcę Boga Niepojętego, ale zawsze wiernego i pełnego miłosierdzia.

Edyta Stein już jako Teresa Benedykta od Krzyża
źródło: http://www.edytastein.org.pl/pl/4-edyta-stein/2-biografia/

Bardzo to jest bliskie mojemu doświadczeniu cierpienia. Cierpienia, które trzeba przyjąć, ale się na nim nie zatrzymywać. Zatrzymanie i zanurzenie w rozpaczy do niczego nie prowadzi. Umniejszanie cierpienia też jest błędem. Jedno i drugie rodzi frustrację i wpadamy w pułapkę cierpiętnictwa, usprawiedliwiania siebie doznawanym cierpieniem lub pogardą dla tych, którzy sobie z cierpieniem nie radzą.

Każdy niesie swój krzyż i nie nam porównywać komu łatwiej a komu lżej. Moje doświadczenie nauczyło mnie dużego szacunku dla drugiego człowieka i jego cierpienia. Krzyże są tak różne: choroba, kalectwo, nałogi własne lub bliskich, bezdomność, bezdzietność, nieustające kłótnie ze współmałżonkiem, bezrobocie, głód, napięte relacje w pracy, przemoc, samotność, śmierć bliskiej osoby, zmęczenie... jedne cierpienia są chwilowe, inne towarzyszą nam latami. Spotykając ludzi w pracy, na ulicy, w urzędach nie wiemy przeważnie jakie zranienia i cierpienia noszą w sobie, a tak łatwo oceniamy, przyklejamy etykiety... jakim prawem? Wiem, że był czas, kiedy trudno było dostrzec uśmiech na mojej twarzy, kiedy żyłam w ogromnym napięciu i nie pamiętałam tego co robiłam 5 minut wcześniej — i wiem że mogło wyglądać to tak jakbym była ponurą bałaganiarą, kiedy nie byłam wstanie wykonać najprostszych obliczeń, kiedy wszystko leciało mi z rąk... a im bardziej się starałam nad tym zapanować, tym było gorzej... musiałam przez to przejść i bardzo jestem wdzięczna za wyrozumiałość ludzi, którzy mi wtedy towarzyszyli... Dziś sama dużo ostrożniej wydaję sądy, choć oczywiście się zdarza :).

Mój krzyż sprawił, że wiele musiałam zweryfikować w swoim życiu, że oczyszczone zostały motywacje, że wyszły na światło dzienne różne moje „chciejstwa”, moje niedostrzeganie ile dobra jest wokół. Dzięki ogromowi cierpienia, który na mnie spadł, mogłam nauczyć się dziękowania i radości z rzeczy małych i zwykłych, takich jak promienie słońca, kwiaty, uśmiech od przechodnia. Krzyż powodował i nadal powoduje wołanie „czemu ja?”, czasem też doświadczenie odrzucenia „zapomniałeś o mnie?” i łaską jest to, że mimo tych pytań można nadal wołać „Wiem, że mnie kochasz i nie opuścisz, nawet jeśli nie czuję Twojej obecności. Tobie oddaję wszystko razem z moim cierpieniem, niespełnionymi marzeniami, bólem, zranieniami, ciałem, osobami bliskimi...”. To jest niezwykłe, ja dzięki cierpieniu stałam się bardziej szczęśliwa... Cierpienie jest zaproszeniem od Pana Boga by zmieniać swoje życie.

Co jest dla mnie wciąż trudne? Cierpienie moich bliskich spowodowane moim cierpieniem, wobec którego są bezradni. Zwłaszcza cierpienie moich Rodziców. Trudno było wytrzymać ich spojrzenia pełne bólu w chwilach najtrudniejszych... Trudno też czasem zaakceptować ich nagłe rady, czasem takie bezsensownie nieporadne... i tylko już wiem, że nie trzeba się o nie złościć, bo wynikają z ich zagubienia w sytuacji bezsilności... Jakoś tak jest, że chyba najtrudniej znosić cierpienie bliskiej osoby, wtedy też często kompletnie nie wiemy jak się zachować, albo mówimy głupoty, albo omijamy niewygodne tematy, mówimy nie płacz, gdy łzy są największym lekarstwem i bać się ich nie trzeba... a ważne jest żeby być, słuchać, żeby nie trzeba było płakać samemu...

wtorek, 3 września 2013

wiśniowo...

Lubię wiśnie. Nie jadam ich garściami, są zbyt kwaśne. Za tę kwaśność je lubię i z powodu tej kwaśności wykorzystuję je do różnych deserów.

Przepadam za clafoutis z wiśniami — w lipcu piekłam je co tydzień według tego przepisu. A całkiem ostatnio zdecydowałam się upiec placek drożdżowy wg. przepisu mojej Mamy. Przepis nadaje się również pod inne owoce: jabłka (pokrojone w cząstki), śliwki, truskawki, morele... szczególnie dobrze sprawdzają się owoce kwaskowate.

Placek drożdżowy z wiśniami

Poniżej dzielę się przepisem na 2 blachy spodu drożdżowego:
SKŁADNIKI
  • 4 jajka
  • 4 1/4 szklanki mąki
  • 5 dag drożdży
  • 1 szklanka mleka
  • 1/3 szklanki cukru
  • 4 łyżki oliwy
  • 2 łyżki margaryny
WYKONANIE
Najpierw szykujemy rozczyn z drożdży, łyżki cukru, szklanki mleka (można lekko podgrzać — ja wlewam mleko do szklanki i na chwilę szklankę zanurzam w ciepłej kąpieli) oraz szklanki mąki. Drożdże rozpuszczamy z cukrem, dodajemy resztę składników rozczynu i mieszamy dokładnie a potem zostawiamy na 15 minut, żeby rozczyn podrósł. Po 15 minutach dodajemy jajka, cukier, szczyptę soli, oliwę i dokładnie mieszamy. Po trochu dodajmy pozostałą mąkę i mieszamy (ja pomagam sobie mikserem). Pod koniec dodajemy margarynę i resztę mąki, mieszamy dokładnie aż do uzyskania jednolitej masy (też można ułatwić sobie tę pracę mikserem). Ciasto zostawiamy na 15 minut do wyrośnięcia, najlepiej w ciepłym miejscu i misce przykrytej czystą ściereczką. W tym czasie szykujemy owoce (myjemy, drylujemy, obieramy, kroimy według potrzeby w zależności od owoców), blachę smarujemy tłuszczem i posypujemy tartą bułką, a piekarnik rozgrzewamy do 50°C. Wyrośnięte ciasto przekładamy na blachę i rozprowadzamy je płasko na blasze, na wierzchu układamy owoce (lekko, nie wciskając w ciasto, bo i tak same trochę opadną). Całość wkładamy do piekarnika i pozwalamy urosnąć ciastu w temperaturze 50°C przez 15 minut. Następnie zwiększamy temperaturę do 150°C i pieczemy 20 do 25 minut. Ciasto powinno zacząć się rumienić a patyczek (np. wykałaczka do szaszłyków) pozostawać suchy po wbiciu do dna i wyciągnięciu. Blachę wyjmujemy i wierzch ciasta posypujemy cukrem pudrem jeszcze lekko ciepły.

Zbliżają się coraz szybciej jesienne wieczory. Te w połączeniu z plackiem drożdżowym i dobrą herbatą nie są takie złe :). Smacznego!!!

wtorek, 20 sierpnia 2013

po DRODZE

W drodze (zdjęcie z 2006 roku, bo w tym nie miałam aparatu ze sobą)

Kilka dni temu wróciłam do domu po 10 dniach marszu:

10 dni drogi po ludzku może trochę bez sensu, z bólem, zmęczeniem, niedospaniem, wysypką (przy tych upałach dopadło mnie uczulenie na opary asfaltu — nogi w czerwonych plamach i rozpalone), pęcherzami na stopach... Dość użalania!!! :)

10 dni upału (trzeba było bardzo uważać, żeby nie doprowadzić do odwodnienia i poparzeń słonecznych) i jedna noc bardzo burzliwa w namiocie (nie boję się burzy, bardzo je lubię, błyskawice i grzmoty wywołują u mnie uśmiech, ale tym razem nawet ja się czułam nieswojo).

10 dni mycia się w małej misce z wodą ze studni (jak u licha zmyć te warstwy kremu z filtrem pomieszanego z potem i kurzem?).

10 dni ciszy i modlitwy śpiewem, słuchania Słowa. 

10 dni przyglądania się swoim słabościom (ach, jak nieraz złoszczą Siostry i Bracia obok, a przecież mam być jak Chrystus) i  nauka pokory (bo trzeba do końca Bogu zaufać i przyjąć, że własnymi siłami tego nie da się przejść).

10 dni poznawania ludzi i ich przeróżnych historii życia.

W 10 dni można na nowo przeżyć całe swoje życie, można je obejrzeć jak pod mikroskopem. Nie byłam na pielgrzymce po raz pierwszy, nawet nie drugi. Za każdym razem jest strach, za każdym razem od nowa trzeba powiedzieć z pełnią zaufania „Panie ty prowadź”, trzeba zapomnieć o sobie i jednocześnie odkryć z Bogiem od nowa. Za każdym razem jest inaczej. Dla mnie to czas, kiedy wszystko wraca na swoje miejsce, kiedy pytania, na które nie było odpowiedzi, je otrzymują. To wracanie do DOMU. Od samej Jasnej Góry ważniejsze jest to, co po drodze — ludzie spotkani, Bracia i Siostry w drodze, Bóg który objawia się w ludziach, pogodzie, roślinach, słowie i we mnie samej.

Jest też po drodze takie miejsce obok Jasnej Góry szczególne dla grupy, w której szłam. To są Gidle, klasztor dominikański i sanktuarium Matki Boskiej Gidlskiej z malutką figurką Matki Boskiej o  niezwykłej historii i słynącej cudami. Od kiedy trafiłam tam po raz pierwszy, chcę tam wracać. Kaplica w Gidlach jakoś bardzo służy przystanięciu, zamyśleniu, zatopieniu w rozmowie z Najwyższym... brzmi banalnie, bo brakuje słów...

Zostawiam jeszcze takie słowa naszej modlitwy z drogi, które bardzo mocno usłyszałam:
Błogosławcie Pana wszystkie Jego dzieła,
które by nie kwitły gdyby nie cierpienie,
błogosławcie Pana
i z księgi Judyty:
Będziemy dziękować Panu Bogu naszemu, który doświadcza nas, tak jak naszych przodków. Przypomnijcie sobie to wszystko, co On uczynił z Abrahamem, i jak doświadczył Izaaka, i co spotkało Jakuba. Jak bowiem ich poddał Bóg próbie ogniowej, by doświadczyć ich serce, tak i na nas nie zesłał kary, lecz raczej dla przestrogi karci tych, którzy zbliżają się do Niego. (Jdt. 8, 25-26a. 27)
Dobrego dnia!

wtorek, 30 lipca 2013

szyję

Jestem jedną z tych osób, co potrafią trzymać w ręku igłę z nitką. Nie żeby jakieś piękności niezwykłe powstawały (jak na przykład tu), ale zacerować, przyszyć guzik, skrócić za długie nogawki, zwęzić spodnie czy spódnicę, wszyć gumkę, czy uszyć jakieś proste rzeczy umiem.

Niestety z braku czasu przeważnie mam stos rzeczy przeznaczonych do naprawy i czekających na lepszy moment. W ubiegłym tygodniu stos osiągnął rozmiary takie, że postanowiłam go trochę okiełznać. Pierwsza porcja napraw wymagała tylko ręcznych ingerencji, ale w końcu dotarłam do takich co bez maszyny to jednak trudno.

Maszynę mam od niedawna, choć w naszej rodzinie jest od dawna. Przez ostatnich przynajmniej dwadzieścia lat stała u Babci, wróciła do niej po tym jak moja Mama dostała maszynę elektryczną. Kiedyś maszyna należała do mojej Prababci. Kiedyś, jeszcze jako dziewczynka, na niej szyłam. W ubiegłym roku, jak przeprowadziliśmy się na samodzielne mieszkanie, maszyna trafiła do mnie, bo Babcia już od kilku lat nie szyje, a „Tobie może się jeszcze przyda”. Do tej pory jakoś nie składało się, żeby ją uruchomić. Maszyna ma napęd ręczny i jak musiałam na szybko przygotować zasłony do nowej sypialni, to...pojechałam do Mamy i siadłam przy maszynie elektrycznej.

Teraz mi wstyd :). Bo maszyna owszem nie jest elektryczna, ale szyje się na niej dobrze, łatwo, po prostu przyjemnie. Muszę tylko zainwestować w stopki (o ile znajdę pasujące) i spróbować poszukać dodatkowych szpulek do czółenka. Okazało się, że najtrudniejszym zadaniem było właściwe umieszczenie szpuleczki w czółenku (odpowiedniku bębenka). Metodą prób i błędów w końcu się udało. Oczywiście, że maszyna ma ograniczenia, nie posiada funkcjonalności współczesnych maszyn, ale przynajmniej na razie w zupełności zaspokaja moje potrzeby :).

Modelka moja :)

A piękna jest niczym najpiękniejsza modelka. Prawdziwa z niej dama. Gdyby chodziła na spacery na pewno wkładałaby koronkowe rękawiczki i osłaniała cerę parasolką od słońca :).

Dama przy pracy

Ps. Post przygotowałam w weekend. Miałam go umieścić wczoraj. Od wczoraj rana jednak sporo się zmieniło. Odeszła od nas Babcia mojego Męża. Niby byliśmy na to przygotowani, ale i tak wydaje się, że nagle. Wiem, że patrzy na nas z góry, ale po prostu tęsknię...

niedziela, 28 lipca 2013

po bezdrożach...

Od dziecka byłam uczona chodzenia na spacery. Pamiętam, że był taki etap, że nie bardzo widziałam w tym sens. Zadawałam pytanie dlaczego my (nasza rodzina) musimy ciągle chodzić na spacery. Prawdę mówiąc irytowały mnie te wspólne spacery, z których nie dawało się wykręcić, a przecież dużo przyjemniej byłoby bawić się z koleżankami na podwórku. Bo w lesie były mrówki, gryzły komary i gzy, piach i sosnowe igły wsypywały się do butów (pochodzę z Mazowsza i to z takiej części, gdzie w lasach są wydmy piaszczyste), można było trafić w pajęczynę, latały muchy... z drugiej jednak strony można było znaleźć poziomki, jagody, borówki, ciekawe okazy gałęzi, czasem spod nóg uciekała jaszczurka, a na drzewach można było wypatrzeć dzięcioła, wiewiórkę, sójkę... na łąkach bażanta...

Letnie korale

Dziś sama przepadam za spacerami. Lubię zadbane parki, alejki, rabaty i altany parkowe, ale coś mnie zawsze ciągnie w stronę tej bardziej dzikiej przyrody. Z ogromną radością uciekam pod miasto, czasem nawet w bardzo jego niedalekie okolice, tylko po to, by rowerem lub pieszo przedzierać się po wertepach i bezdrożach. Nadal nie lubię komarów i piachu czy igieł w butach, ale stało się to mało ważne. Cieszy mnie zieleń niczym nieskrępowana i zapach lasu, łąki, mokradeł. Delektuję się ciszą, której nie mąci gwar rozmów, szum samochodów i hałaśliwa muzyka. Na poboczach dróg i dróżek zbieram bukiety z rosnącego zielska, żeby zabrać choć kawałek tych miejsc do domu.

Nadwiślańskie bezdroża

Mój balkon w tym roku już zaczyna nabierać rumieńców, ale jeszcze wiele zmian go na pewno czeka i chwalić się nie bardzo jest czym. Niestety nigdy nie będzie dużym ogrodem z moich marzeń, w którym mogłabym mieć mnóstwo kwiatów i ścinać je według upodobania na bukiety do wazonów. Ach, rozmarzyłam się...

Więc dziś chwalę się zdobyczą bukietową :) okupioną pogryzieniami komarów i poparzeniami pokrzywowymi. A co tam! Raz się żyje! Pieczenie po pokrzywie szybko mija, czerwone ślady po komarach trochę wolniej (w moim przypadku trochę wolniej niż trochę i często małe nie są niestety — w piątek mimo upału zasuwałam do pracy w długich portkach, bo wstyd było pokazać nogi:), ale radość z bukietu i zapach łąki w domu rekompensują takie niedogodności, nawet niechcianych lokatorów przyniesionych w bukiecie — małe żuczki i gąsieniczki :)!

Bukiet z łąk nadwodnych

A w życiu... a w życiu nie chodzę autostradami, staram się omijać wątpliwe ścieżki i nie tracić celu. To nie zawsze jest łatwe i czasem wymaga dużej determinacji, by iść pod prąd, żeby nie poddać się nurtowi, który chce porwać w zupełnie innym kierunku. Dobrze, że w tej drodze nie jesteśmy sami!

Bezdroża na leśnych mokradłach

Życzę Wam i sobie wielu pięknych, dzikich i ukwieconych bezdroży podczas wycieczek, a w życiu byśmy jak najmniej gubili się na szlaku!

czwartek, 27 czerwca 2013

Makaron ze szpinakiem - szybko

Że lubię zielone — wiecie, że często brakuje mi czasu — też. Lubię gotować, nie szkoda mi na to czasu, ale jednak muszę się w tym hamować, bo przecież mam też inne zajęcia.

Lubię czas letni, kiedy gotowanie jest wyjątkowo proste i szybkie. Może też dlatego, że wymagania są mniejsze. Zwłaszcza jak temperatury są wysokie to z przyjemnością sięgam po warzywa i owoce w formie prawie surowej. To prawie dużo zmienia... krótkie smażenie, gotowanie, blanszowanie, odrobina oliwy, soku z cytryny lub balsamico, przypraw... Sama temperatura sprawia, że smaki są jakby intensywniejsze i naprawdę nie trzeba wiele wysiłku i czasu... zresztą przecież czekamy na dania rześkie.

Wyprawa na bazarek — przyjemność i męka, bo jak nie kupić wszystkich świeżych warzyw i owoców?! A przecież jak kupię za dużo to potem będziemy wyrzucać (bardzo tego nie lubię!). Oczami wyobraźni widzę co można by z tych dobrych świeżych rzeczy przyrządzić i kupiłabym wszystko. Tylko kto to zje? Przecież nie mam pułku wojska do wykarmienia. Więc jak mogę tak się hamuję i powtarzam: przyjdę tu za klika dni jak skończy się to, co już kupiłam :).

Ostatnio wróciłam ze szpinakiem. 

SKŁADNIKI
  • makaron
  • szpinak
  • oliwa
  • czosnek
  •  śmietana
  • sól, gałka muszkatołowa 

Szykowanie szpinaku w śmietanie
 
WYKONANIE
Najpierw „pranie” w dużej ilości wody, kilka razy, tak żeby nie został piach na liściach. Po takim myciu szpinak osuszam w wirówce do sałaty. Na kuchence nastawiam wodę na makaron, na patelni rozgrzewam odrobinę oliwy i wrzucam liście. Jak zaczynają mięknąć dodaję sprasowany czosnek. W międzyczasie wrzucam makaron do gotującej się posolonej wody. Do szpinaku dodaję śmietanę, gałkę muszkatołową i sól. Wszystko „dochodzi” w tym samym momencie. Odlany makaron polewam odrobiną oliwy, nakładam na talerze i na wierzchu podaję szpinak ze śmietaną. Jak ktoś lubi to można jeszcze wszystko posypać utartym serem.


Gotowe!

Ps. A wiecie, że w lecie też można dostać zapalenia uszu? Ano, tak. Dziwnie. Najtrudniej trzymać to ucho tak, żeby go nie przewiało, bo niby w czapce mam chodzić jak jest ciepło?! Na rower wkładam opaskę... Dobrze, że przynajmniej nie boli mocno...

wtorek, 25 czerwca 2013

Bób

Lubię bób. Bób ma takie właściwości, że ugotowany szybko znika w bliżej nie wyjaśnionych ;) okolicznościach.

Bób wyłuskany

Jak mam troszkę więcej czasu to przyrządzam bób na patelni.

Bób na patelni

 SKŁADNIKI
  • bób
  • oliwa
  • świeży romzaryn
  • czosnek
  • pieprz, sól

Czosnek

WYKONANIE
Najpierw krótko (ok. 10 minut) obgotowuję bób, potem siadam i łuskam. Ucinam kilka gałązek rozmarynu, płuczę i obrywam listki. Na patelni na rozgrzaną oliwę wyrzucam wyłuskany bób. W trakcie smażenia dodaję rozmaryn, rozgnieciony ząbek czosnku, sól i pieprz. Można podawać na ciepło i na zimno. Ja lubię przygotować wieczorem i następnego dnia zabrać w pudełku do pracy.

Bób z rozmarynem na patelni. Smacznego!

czwartek, 20 czerwca 2013

Gdzie tu konsekwencja?

Mojemu Mężowi kładłam tysiące razy do głowy to zdanie: „Jak kupujesz jogurty owocowe, to proszę omijaj truskawkowe...chyba, że dla siebie, bo ja nie lubię”. Prawda jest taka, że nie znoszę, absolutnie, ale to absolutnie nie potrafię zdzierżyć truskawkowych produktów. Nie i już!

Truskawki, jogurt, malakser... będzie koktajl!

Mimo to, z truskawkami, bananem (dziękuję za podpowiedź — bo to tutaj się nauczyłam tak słodzić), jogurtem i malakserem mogłabym się nie rozstawać cały rok... To niestety nie możliwe, a może na szczęście, bo pewnie by się inaczej ten zestaw nudził. A tak, czekam na niego cały rok :). A jak już truskawki są najprawdziwsze, pachnące słońcem, deszczem, wiatrem i ziemią to jakby był raj...

Pierwsze truskawki zjadam tak bez niczego. Z niecierpliwością już w trakcie mycia zjadam je wprost z szypułek. Kolejne porcje są już elegancko wyszypułkowane, czasem pokrojone, a to z mlekiem, a to z cukrem pudrem, jogurtem lub bitą śmietaną. Zamieniają się w koktajle pite ciepłymi wieczorami.

A oto efekt końcowy!

A na koniec zostaje zawsze najlepsze — czyli wylizywanie resztek przy pomocy palucha. Czy ktoś mówił, że ja jestem dorosła? Wam i sobie życzę jak najwięcej chwil dziecięcych :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...