Pewnie już dało się zauważyć, że bardzo lubię przyrodę i przy każdej okazji szukam przyrodniczych skarbów. Weekend zaczynający się Świętem Niepodległości spędziłam w górach. Spakowałam manatki — głównie ciepłe ubrania — i pozwoliłam się zawieźć znajomym w miejsce totalnie, a przynajmniej cywilizacyjnie, dzikie. To, że w górach nie zawsze jest zasięg dla miłośników gór nie jest żadnym zaskoczeniem. Ale ja znalazłam się w miejscu, w którym nie dochodził też prąd, drut telefoniczny i kanalizacja. O centralnym ogrzewaniu też nie było co marzyć. Wodę nosiliśmy ze studni, ciemne wieczory oświetlały nam lampy naftowe i świece, grzał nas piec kuchenny na drewno, a w nocy kozy w izbach, w których spaliśmy.
Trochę to może ciężkie, ale do póki nie muszę tak mieszkać na stałe, to dobrze robi taka odmiana. Zaczynam doceniać to co mam i bliskość drugiego człowieka, który przyniesie wodę ze studni, narąbie drewna... w takim miejscu trudno byłoby samemu — nawet największe gbury i odludki uspołeczniają się, ludzie stają się sobie bliżsi. Dodatkowo jeszcze te proste czynności, do których my mieszczuchy nie przywykliśmy, wywoływały nieustanne salwy śmiechu.
A wracając do skarbów przyrody, chcę się podzielić zdjeciami jabłoni — uwaga jabłka są jak najbardziej naturalne, nikt ich tam nie zawieszał, ani nie są plastikowe (sama sprawdzałam — kwaśne mocno, ale da się zjeść:).
Jabłoń po Beskidzku w popołudniowym świetle :) |
To ciekawe jak wielu moichbliskich znajomych zawitało przez lata w miejsce, o którym piszesz.... A mnie tam ciągle nie było... Buziaki
OdpowiedzUsuńA.