SZUKAJ W BLOGU

niedziela, 29 stycznia 2012

mam marzenie

Moja wirusówka przechodzi w etap kataralny — innymi słowami: leje mi się z nosa i bolą zatoki. Choć żołądkowe dolegliwości już ustały, to jeszcze jestem na diecie. Uch... w takich okolicznościach trudno cokolwiek robić, nawet czytać trudno. Nie mogę też puścić wodzy kulinarnych fantzji, żeby sobie poprawić nastrój (dieta!). Mam na to sposób, zamykam oczy i marzę. 

Dziś marzę o wsi, o domku, za którego progiem rozciąga się ogród, sad, warzywniak, a dalej już tylko pola i las. Od paru lat mieszkam w bardzo dużym mieście, zawsze mieszkałam w osiedlowym bloku. Nie mam więc żadnego doświadczenia mieszkania w domku na wsi. Ale dawniej przynajmniej blisko było do prawdziwego lasu, a nie takiego jak np. nie wybrzydzjąc podwarszawski Las Kabacki. Męczy mnie miasto, jego hałas i pośpiech. Choć na codzień się w nie wtapiam i zaczynam żyć jego tempem, każdą możliwość wyrwania się z niego wykorzystuję, by znaleźć wytchnienie bliżej przyrody.

Marzę o niedużym domku z werandą, na której można by jeść śniadania. Chciałbym boso wybiegać do ogrodu, zrywać owoce i warzywa, po to by zaraz je przyrządzić lub zjeść. W zimie chciałbym przez szybę oglądać otulne chochołami krzaki róż i oszronine korony jabłoni, patrzeć jak ptaki przylatują do karmnika i słuchać jak hałasują. Nie straszne wydaje mi się odśnieżanie, pielenie, podlewanie, przycinanie.

Rzeczywistość jest na pewno mniej cudowna i pewnie nie jeden posiadacz domku marzy o wyrwaniu się z głuszy, by rzucić się w wir tętniącego miasta, o tym by nie musieć się więcej martwić jak przedostać do najbliższego sklepu przez zaspy śnieżne... ale mi taka sytacja wydaje się kompletnym spełnieniem marzeń! Niech więc sobie te marzenia płyną i proszę bardzo mi ich nie odbierać! Są nie realne i raczej naiwne (zdaję sobie z tegosprawę), ale są bardzo głęboko we mnie i moje! Nie muszą się spełniać, niech trwają sobie i niech mi osładzają życie :).

Ps. Z wieści od Mamy mojej: na przekór zimie, która już nie tylko śniegiem ale i zimnem daje o sobie znać, u moich Rodziców w wazonie rozwijają się bazie wierzbowe, które co prawda mocno stulone, ale jednak, zerwałyśmy nad Wisłą w zeszłym tygodniu mimo śniegu.

piątek, 27 stycznia 2012

w najmniej odpowiednim momencie

Choroba jak zwykle atakuje w najmniej odpowiednim momencie.

Właśnie zbliża się koniec semestru (uczelnia), szef lada dzień wyjeżdża w delegację zagraniczną i trzeba mu przygotować całą masę materiałów (praca), kończy się ubezpieczenie samochodu i jego przegląd techniczny, mam umówione spotkania różne i wizyty lekarskie — wszystko to na mojej głowie, plan działania opracowany, z wszystkim się wyrobię, tym razem nic nie zawalę. Nawet zwykłe domowe obowiązki, jak pranie, gotowanie, sprzątanie, prasowanie, uwzględniłam, uff.. Kładę się więc spokojnie w środę do łóżka spać (wcześnie, bo od rana siadam do pisania sprawozdań na uczelnię — zwykle lepiej pisze mi się świtem niż późnym wieczorem, po całym dniu pracy). A tu bęc, godzina 22 jest mi niedobrze, idę do łazienki. Wymioty. I tak średnio co 2,5 godziny. Rano próbuję zrobić lekką herbatę z cukrem (w nocy popijałam tylko wodę mineralną). Czajnik elektryczny wydaje się ważyć 10 kilokgramów, nastawiłam wodę i musiałam się położyć. Zasnęłam, jak się obudziłam woda była już zimna, nastawiłam wodę, wyjęłam kubeczek i włożyłam saszetkę, i znowu musiałam się położyć. Szczęśliwie nie zasnęłam, więc jak woda się zagotowała to ruszyłam do kuchni. Za trzecim podejściem herbata była gotowa. Po 20 minutach znowu wymioty i tak do południa.

Lekarz, diagnoza: wirusówka żołądkówka. Zwolnienie.

Wczoraj nawet nie miałam siły, żeby się złościć, czy protestować. Spionizowanie się w celu dojścia do kuchni lub toalety to było wszystko, na co było mnie stać. Cały plan legł w gruzach... Póki co mam siedzieć w domu i piękne słońce mogę oglądać tylko przez okno. Zresztą jak tylko się bardziej pokręcę po domu to muszę się położyć, żeby odpocząć. Wszystko musi więc poczkać, no, może sprawozdania uda mi się ruszyć, bo wygląda na to, że dziś już jestem w stanie siedzieć i pisać :).

Panie Boże dziękuję, że uczysz mnie pokory i zaufania (nie mam wątpliwości, że z Twoją pomcą uda się mimo chwilowego zawieszenia załatwić wszystko na czas, ucierpi najwyżej porządek domowy ;P)!

niedziela, 15 stycznia 2012

Zima

Wreszcie, nareszcie, w końcu... hurrraaa! Zima!. Oczywiście zima kalendarzowa jest już niby od 22 grudnia. Piszę niby, bo do tej pory ciągle nie było śniegu. Raczej wszystko powoli szykowało się już do wiosny... Trawa zieleniała, podobno już nawet gdzieniegdzie krokusy i przebiśniegi zaczęły kwitnąć, wcale a wcale nie przebijając się przez śnieg. A tymczasem w piątek pierwsze popruszenie śniegiem, tyle że nic z niego nie zostało — temperatura była ciągle powyżej zera i wszystko natychmiast topniało.

W sobotę — niechaj żyją studenci zaoczni — wstałam raniutko, żeby pędzić na zajęcia, a za oknem... biało, śnieg :). Ten śnieg i radość, którą mi niesie od dziecka, sprawiły, że nawet to wczesne sobotnie wstawanie i perspektywa paru godzin ze studentami przestały być czymś nieprzyjemnym.

Zajęć naszczęscie nie dużo. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie wykorzystała. Mimo pewenych symptomów przeziębienia (moja Siostra Lekarz twierdzi, że to nie przeziębienie tylko niestety przewlekły stan zapalny zatok, który co jakiś czas daje o sobie znać :/) postanowiłam choć na trochę uciec z miasta i wybrać się do lasu. Udało się — las piękny, przypruszony, widzieliśmy sarenki i ślady po bobrach. Poza tym wytropiliśmy zupełnie niezimową leszczynę — biedaczka przez te ostatnie ciepłe pogody zdąrzyła wypuścić bazie... Podejrzewam, że wiewiórki mogą w tym roku mieć problem ze znalezieniem orzechów :(, bo zima, która właśnie dała o sobie znać nie wróży dobrze baziom...

czwartek, 5 stycznia 2012

Dzieciątko

Nasze Dzieciątko z Karmelu :)
Trochę może spóźnione, ale dziś w naszym domu zjawiło się Dzieciątko... prosto z Karmelu. Właściwie to nie zupełnie z Karmelu (w każdym razie nie z tego w Izraelu), ale duchowo na pewno tak :).

A było to tak. Do tej pory mieszkaliśmy w domu rodzinnym mojego Męża. Dawało to nam dużo wygody i oszczędności. Jak choćby brak konieczności nabywania, pozyskiwania i gromadzenia różnych przedmiotów, które normalnie jak się zakłada nowy dom to się po trochu nabywa. No i tak okazało się w przededniu Świąt Bożego Narodzenia, że brakuje nam Dzieciątka. Za późno było już na poszukiwanie po sklepach z dewocjonaliami. Udało się u moich Rodziców odkopać starą (chyba z mojego bardzo wczesnego dzieciństwa) zapomnianą gipsową i nadkruszoną figurkę, ale ciągle miałam trochę niedosyt.

Dziś byłam umówiona na spotkanie z Ojcem Markiem — jednym z dobrych ludzi postawionych przez Boga na mojej drodze dzięki innym dobrym ludziom, postawionym również przez Niego :). Niestety, jak dotarłam do Klasztoru, to się okazało, że Ojciec musiał wyjechać, ale zostawił dla mnie paczkę. A w paczce: książka (prawie nie ma spotkania bez jakiejś lektury), list z życzeniami, przeprosinami, itp... i Dzieciątko! Ręcznie robione przez Siostry z Klasztoru, do którego Ojciec jeździ spowiadać.

Jak on jednak wiedział, że zrobi mi taką radość? I jeszcze jedno, nie mogę teraz powiedzieć, że pojechałam na darmo :).

środa, 4 stycznia 2012

Poświątecznie

Wracam do świata żywych... ciężkie to wracanie do pracy, studiów, zajęć domowych po dłuższym leniuchowaniu :).

Tuż przed Świętami dopadło mnie tysiąc spraw niecierpiących zwłoki, więc nie było czasu pisać. A jak już zostały pozałatwiane, to dopadły mnie liczne i miłe życzenia rodzinnych, wesołych... Niestety ze względu na mój status czekający było to bardzo trudne. Dlatego jak tylko się dało dałam drapaka z Warszawy i zaszyłam się u moich Rodziców. Telefon rzuciłam w kąt i oddałam się domowym przygotowaniom. To był powrót do dawnych czasów, kiedy z Mamą razem szykowałyśmy Wigilię. W ostatnich latach bardziej byłam gościem... zresztą przeważnie na Wigilię wpadaliśmy prosto z pracy. Pamiętam pierwszą po ślubie Wigilię — płakać mi się chciało, bo wszystko było w takim pędzie, że gdyby nie rekolekcje wyjazdowe, to w ogóle Święta minęłyby niezauważone.

W tym roku inaczej. A co tam, jak leniuchować, to leniuchować. Wzięłam urlop między Świętami a Nowym Rokiem. Udało się wygospodarować czas na spacery po lesie. Pogoda w prawdzie nie była najlepsza, raczej pochmurna i mokra, ale co las to las (powietrze, ciasza, przyroda). Inna sprawa, że w tym roku zamiast śniegu trawa zaczyna zielenieć, a jak słońce wyjrzy, to zaraz ptaki zaczynają śpiewać, wiosennie ćwierkać i świergolić.

Od poniedziałku chodzę znów do pracy i rozkręcam obroty. Trochę tego rozkręcania jeszcze przede mną, muszę do końca miesiąca zrobić przegląd techniczny samochodu i go ubezpieczyć... uhh, nie lubię zajmowania się samochodem, ale jak trzeba to trzeba!

Ps. Bardzo mnie nurtuje ostanio dlaczego na wizytę księdza po kolędzie powinien być biały obrus na stole? Dostaliśmy taką szczegółową instrukcje wraz z zapowiedzią wizyty. A że nie mam białego, to się zastanawiam czy wystarczy ten zdefiniowany jako odświętny?! Czy raczej powinnam uprać białe prześcieradło i przysposobić je na obrus ;)?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...